World Orienteering Championships 2009 - Miszkolc, Węgry

Nasze pierwsze Mistrzostwa Świata. Wprawdzie powołania nie dostaliśmy, ale na imprezę postanowiliśmy się wprosić tak czy siak. A co! Nie pozbędą się nas tak łatwo. Czy było warto? O Tak! MŚ roolz! Szczególnie te, na których mamy do czynienia z takimi emocjami i tragediami na biegu sztafetowym.

Dzień "zero" niedziela
Zaraz po zakończeniu GPP wyruszyliśmy na Węgry (Mary, Tomasz, Bany, Olej, Chrupek), po drodze tylko przystanek w Kauflandzie na zakupy (bo niektórzy nie jadają rzeczy z Biedronki … wstyd :P) i na piętnaście minut przed zamknięciem biura (o 20.45) byliśmy już na miejscu. Upalną podróż umilały nam dyskusje z Hołkiem (nawigacja GPS), którego komentarze nie raz nas rozbawiły. W biurze szybko, sprawnie i praktycznie bez kolejki. Biorąc pod uwagę, że komunikację utrudniał język, to naprawdę wielki podziw dla organizatorów! W Polsce przy 10 krotnie mniejszych zawodach w kolejce można spędzić ponad godzinę.

Dzień 1 poniedziałek
Pobudka wcześnie rano i parę minut po 8 już byliśmy w drodze. Przedpołudnie spędziliśmy na oglądaniu eliminacji do biegu klasycznego. Nastawialiśmy się na wielką biegową uroczystość, a było dość przeciętnie. Mało kibiców, kibiców Polaków jeszcze mniej. Zawodników można było oglądać na przebiegu widokowym i na dobiegu do mety. Humory poprawił fakt, że na 3 startujących Polaków, aż 2 dostało się do finału. :-)
Po południu przyszedł czas na nasze bieganie w zawodach towarzyszących HUNGARIA CUP i tu organizatorzy zaskoczyli bardzo pozytywnie organizując Orientathlon. Podczas gdy wszyscy szykowali się do startu ja nadal musiałam smażyć się na słońcu ponieważ start mojej kategorii W21E zaplanowano na sam koniec, tak aby wszyscy mogli zobaczyć nową formę biegu na orientację Orientathlon. Zasady były trochę inne niż w normalnym biegu, start masowy a na punktach rozbicia (jak na sztafetach) ale bez numerów kodowych punktów. Wyboru należało dokonać tylko na podstawie mapy i piktogramu a punkty stały 10-20m od siebie. 3 pętle po 5 punktów i po każdej powrót do mety, sprawdzenie ilość błędnych punktów i tyle kółeczek do biegania ile się zrobiło błędów. Początek wydawał mi się dość łatwy i na mecie zameldowałam się jako 4, błędów nie było, dzięki czemu minęłam 2 dziewczyny biegające karne kółka i na drugą pętle ruszyłam jako 2. Niestety chyba poczułam się zbyt pewnie bo zamiast do pierwszego punktu z pętli pobiegłam do ostatniego. Minęło mnie koło 10 dziewczyn i dalej już tylko goniłam. Na drugiej pętli jeden błąd a na trzeciej aż 2. W rezultacie bieg zakończyłam na 7 miejscu. Samą ideę oceniam bardzo pozytywnie, zawodnik po każdej pętli melduje się na mecie dzięki czemu kibice mogą na bieżąco śledzić pozycje swojego zawodnika, a karne pętle to dla nich dodatkowa atrakcja.

Dzień 2 wtorek

Zawodnicy WOC odpoczywali i ja też postanowiłam zrobić odpoczynek po już 4 dniach startów. Na ten dzień przypadał klasyk i miałam do przebiegnięcia 8,6km z 400 m przewyższeniem. Rozważałam rezygnację z trasy ale jednak zrobiłam sobie marszo-truch, czyli pod górki marsz a po płaskim i z górki trucht i ukończyłam całą trasę. Z czasem na tyle beznadziejnym, że Tomasz na dłuższej trasie miał lepszy i ja musiałam gotować obiad (makaron z sosem ze słoika).

Po południu miało być leżenie bykiem ale zmieniliśmy zdanie i udaliśmy się na baseny. Nawet Tomasz dał się namówić :D Na szczęście nie był to standardowy basen na którym jest „zimno i mokro” ale źródła termalne w jaskini. Woda rzeczywiście była bardzo ciepła, a sam pomysł basenu w jaskini bardzo fajny. Na tyle fajny, że wszędzie było pełno ludzi i ciężko było swobodnie popływać. Spędziliśmy tak tylko godzinę, więc wystarczyło czasu aby wieczorem posiedzieć w pizzeri.

Dzień 3 środa
Środa zaczęła się finałem biegu średniego WOC. I wreszcie się działo!! Wszyscy Polacy zebrali się w jednym miejscu i kibicowali. Na telebimie oglądaliśmy co dzieje się w lesie, na przebiegu widokowym i dobiegu do mety kibicowaliśmy „naszym”. Nie było czasu na nudę. Komentator żywo opowiadał co się dzieje i na co należy zwrócić uwagę. Relacja na telebimie była tak profesjonalna, że z powodzeniem można by ją oglądać w telewizji. Po biegu można było dotknąć, porozmawiać i zrobić zdjęcie z zawodnikiem światowej elity, wśród Polek największe powodzenie mieli Szwajcarzy Merz i Hubman i oczywiście Thierry Gueorgiou ;-)
Po południu sami biegaliśmy bieg średni. Ciężko było się zmusić do biegu po całym przedpołudniu spędzonym w słońcu i temperaturze ponad 30 stopni oraz bez obiadu, jednak we wtorek odpoczywałam na trasie, więc tym razem trzeba było powalczyć. Odpoczywanie przyniosło swoje efekty i biegło mi się najlepiej ze wszystkich dni, nawet udało mi się wygrać ten etap. Tomasz też miał dobry bieg i pomimo tego, że ja wygrałam a on był gdzieś dalej moje tempo biegu było gorsze i znowu ja musiałam gotować obiado-kolację ;-) W tym dniu Bany skręciła kostkę i musiała odpuścić kolejne starty.

Dzień 4 czwartek
Czwartek był dniem sprintów, od rano eliminacje do sprintu na WOC. Wszyscy Polacy dali z siebie wszystko i wszyscy znaleźli się w finale (3 chłopaków i Hania). Kibice też robili co mogli, żeby pomóc. Eliminacje rozgrywały się na terenie leśno-parkowym przylegającym do ZOO. Koło południa musieliśmy wrócić do centrum Miszkolca na nasz sprint. Organizatorzy przygotowali dla nas długie i bardzo wymagające trasy w samym centrum miasta. Bardzo dużo punktów w bramach, podwórkach i różnych zakamarkach wymagało ciągłego skupienia, dodatkowo trzeba było uważać na przejeżdżające tramwaje i przechodniów. Ja miałam 30 punktów, zmianę mapę i w sumie przebiegłam prawie 6 km. Szybki prysznic, obiad i po południu powrót na teren przyległy do ZOO na finały sprintu WOC. W finale, aż 4 „naszych” więc było co robić. Polscy kibice potrafili przekrzyczeć nawet miejscowych. Organizacyjnie znowu super. Dwa telebimy, przebieg widokowy oraz dobieg do mety, pozwały śledzić zawodników cały czas. Łzy radości zwycięzców można było zobaczyć na własne oczy.

Dzień 5 piątek
Ha! Teraz ja – Tomek :) Dostało mi się do opisania najlepsze, czyli sztafety. Mlask ;)
Nie ukrywam, że był to dzień na który liczyłem najbardziej. Ze wszystkich rodzajów biegów na orientację zawsze najbardziej lubiłem sztafety i tutaj, na Mistrzostwach Świata spodziewałem się czegoś super. Wcześniejsze dni z telebimami i świetnym głosem komentatora utwierdzały mnie w przekonaniu, że to będzie najlepszy dzień wyjazdu, choć muszę przyznać że pierwszego dnia podczas oglądania eliminacji „midla” czułem się mocno zawiedziony. Szczęśliwie okazało się, że to tylko eliminacje są traktowane „po macoszemu”, a finał każdego biegu był zrobiony naprawdę świetnie i z wielką pompą. Nie inaczej miało być tegoż pamiętnego dnia piątego. Liczyłem na emocjonalną bombę, a jak się później okazało dostałem istną supernową. No ale do rzeczy…
Na sztafety był kawał drogi, a na końcu powstał jeszcze korek, co sprawiło, że przez nasze drobne niedoszacowanie dosłownie wbiegliśmy na pole przeznaczone dla kibiców 30 sekund przed startem mężczyzn. W biegu rzuciłem plecak gdzieś pod barierkami, wyciągnąłem aparat i sekundę przed startem włączyłem film. Mogłem cyknąć fajne fotki, ale po prostu musiałem nakręcić film, w nadziei że może uda się pokazać atmosferę jaka panowała podczas startu. Oczywiście pole było już pełne ludzi i wszyscy z nich dopingowali swoich zawodników. Jedni krzyczeli, inni uderzali, jeszcze inni kręcili kołowrotkami, hałas był ogromny i poczułem się jak na dobrym meczu siatkówki. Głośny doping trwał przez dobre kilkanaście sekund dopóki ostatni z zawodników nie zniknął za górką. Na pierwszej zmianie polskiej sztafety wybiegł Wojtek Dwojak. Jakież było nasze zdziwienie gdy został wyczytany w pierwszej grupie na radio kontroli! Emocje rosły z minuty na minutę. Na kolejnej kontroli wciąż trzymał się czołówki biegaczy. Na przebiegu widokowym był trzeci, a nasz głośny doping popychał go mocno do przodu. Na końcówce trasy troszkę stracił (około 10s) do pierwszego, ponieważ miał dalsze rozbicie (biegacze nie mieli identycznych tras). Ostatecznie przybiegł na metę ze stratą 17 sekund! W przypadku pierwszej zmiany sztafet jest to praktycznie nic.
Na trasę pobiegł Robert „Banan” Banach. Wiązaliśmy z jego biegiem duże nadzieje, ponieważ Robert świetnie sobie radzi na dłuższych dystansach a do tego jest mocniejszy biegowo od Wojtka Dwojaka. Jak się niedługo okazało dobra forma to za mało, potrzebny jest jeszcze bezbłędny bieg. Banan potknął się na jednym z punktów na około 1,5 minuty, co spowodowało spadek na „nastę” pozycję, pomimo że na pierwszej radio kontroli był trzeci. To nic. Doping nie ustawał, ponieważ wiedzieliśmy, że na ostatniej zmianie leci „Kowal”. Kończąc drugą zmianę nie liczyliśmy już na medal, ale i tak zapowiadało się bardzo wysokie miejsce. Banan przybiegł poza pierwszą dziesiątką, ale do najbliższych zawodników strata nie była duża. Później okazało się, że Banan miał także najdłuższą trasę, co oczywiście oznaczało, że Kowal na pewno kogoś dogoni na krótszych rozbiciach i tak też się stało. Ale, zanim o Kowalu… prawdziwy dramat rozgrywał się podczas walki i pierwsze trzy miejsca.
Pierwszy z drugiej zmiany przybiegł Rosjanin, niedługo za nim Francuz, a minutę po francuzie Szwed, Norweg oraz Czech. Abyście dobrze zrozumieli emocje jakie towarzyszyły tym zawodnikom: Rosjanie bronili srebra sprzed roku, ale na ostatniej zmianie ich zawodnik był teoretycznie słabszy od reszty. Francuzi zaliczyli świetny bieg, a na ostatniej zmianie wybiegł zawodnik z dorobkiem 7 złotych medali MŚ, ten sam który kilka dni wcześniej zdobył złoto na średnim dystansie. Wszystko wskazywało na to, że Francja wreszcie zgarnie upragniony złoty medal w sztafecie, o którym Thierry otwarcie pisał na swojej stronie internetowej. Szwedzi, Norwegowie i Czesi w tym roku byli bardzo mocni i na ostatnich zmianach wypuścili naprawdę dobrych zawodników, więc przy błędzie Francuza mogło się wszystko zdarzyć. Niektórzy obstawiali, że jeśli dojdzie do pojedynku biegowego, to jednak Francja nie będzie triumfować. Zaskoczeniem było dopiero szóste miejsce Szwajcarów, którzy w tym sezonie biegali zdecydowanie najlepiej. Na ostatnią zmianę wybiegli z ponad 4 minutową stratą. Ponieważ wszyscy zawodnicy ostatnich zmian biegli z GPSami mogliśmy śledzić ich losy na dużym telebimie. Widzieliśmy, że Rosjanin zrobił błąd już na pierwszym rozbiciu i Francuz wyprzedził go gładko, a niedługo po nim także Szwed i Norweg. Jednak kilka punktów dalej błąd popełnił Francuz i minął go Szwed. Thierry jednak wrócił do gry i razem z Norwegiem deptali Szwedowi po piętach, szczególnie po tym jak to z kolei Szwed zrobił błąd i widać było, że bigną już prawie razem. Michał Smola z Czech leciał około 300m za nimi, a Rosjanin został w tyle. Na szóstym miejscu bardzo silnie pracował Mattias Merz ze Szwajcarii i widać było, że cały czas skraca dystans. Zaczynaliśmy wierzyć, że może się jeszcze liczyć w walce o medale. Musiał dać z siebie wszystko na tym biegu, po wszystkie przebiegi leciał przez szczyty gór, podczas gdy czołówka obiegała je skwapliwie, rezerwując siły na końcówkę.
I nagle… puff. Szwed zniknął z ekranu. Chwilę później puff, puff, zniknął Francuz i Norweg, a jakieś 1,5 minuty później puff, zniknął Czech. No nic, takie rzeczy się zdarzają z PGSami w lesie. Czasem zawodnicy tracą zasięg. Ludzie zaczęli się niepokoić dopiero po 10 minutach, po 15 już wiedzieliśmy, że dzieje się coś dziwnego. Komentator, równie zagubiony jak my wszyscy oznajmił, że do punktu widokowego zbliża się… Mattias Merz. Nie było możliwości aby reszta przebiegła niezauważona, a to oznaczało tylko jedno: Szwajcaria na prowadzeniu! Teraz już wszyscy zgłupieli. Co rusz powstawały nowe hipotezy na temat dziwnego przebiegu ostatniej zmiany, od zwykłego zgubienia się czołówki biegaczy, aż po atak UFO, ale nikt nie przewidział tego, co naprawdę zaszło. Pięć minut później komentator poinformował wszystkich, że Szwed miał wypadek, a pozostała trójka została aby mu pomóc. Szok. Już później po biegu dowiedzieliśmy się, że nie była to bagatela. Kolesiowi wbił się w udo patyk o średnicy 2 cm na głębokość około 12 cm. Bardzo dobrą relację można przeczytać na stronie Thierrego: http://www.tero.fr/ lub na końcu relacji z tego dnia. A na razie, z braku emocji przy wyścigu o medale z pasją śledziliśmy poczynania Kowala. Widzieliśmy na GPSie jak dogania kolejnych zawodników i wiedzieliśmy, że biegną zwartą grupą. Po komunikacie o wypadku szybko policzyliśmy, że pierwszy zawodnik z tej grupy uplasuje się na szóstym miejscu, co byłoby dla Polski najlepszych osiągnięciem w historii. Ogłuszający doping na przebiegu widokowym dobitnie świadczył o tym, że nie tylko Polacy chcieli walczyć do końca. Cała piątka biegaczy przybiegła razem, Kowal na końcu. Drżeliśmy o dalsze jego losy, ale uspokajał nas Wojtek Dwojak z pierwszej zmiany. Mówił, że Kowal jeszcze nigdy nie przegrał na finiszu! Jak się niedługo okazało tego dnia to nie miał być jego pierwszy raz. Kamera ustawiona jakieś 3 punkty przed metą pokazała nam Kowala już na trzecim miejscu w grupie, a na ostatni punkt wybiegł już na drugim, tuż za prowadzącym i „pocisnął” go na finiszu, przy akompaniamencie rozszalałych polskich kibiców. Historyczne szóste miejsce cieszyło, ale wszyscy mamy świadomość, że mogło to być dziesiąte, z którego także byśmy się bardzo cieszyli!
A teraz relacja Thierrego z przebiegu zdarzeń w lesie:

"Everything has been already said about the WOC relay thriller, but as the organizers asked me to give my testimony, here it comes.
After a great job of Philippe and François, I started the last leg in the confortable leading position. After the third control, I realized that Khramov wasn't anymore behind me. My plan wasn’t to push too hard physically in the first part of the race even if I was leading. So, when I approached the 5th control of the race (nr 112), I was in full control. But it would have been nicer if I would have seen the same thing than the mapmaker here. I was standing for more than 2 minutes with no idea where to look for the control - first time I got such feeling in a WOC race.
I saw Martin Johansson running to the 6th control and finally managed to find the control at the same time than Anders Nordberg and Michal Smola. I needed couple of controls to find a good rhythm again.
At the 12th control, we were three (Martin, Anders and me) within 100 meters gap. After a tough climb, we were running along the slope and we were all increasing the speed. I was running in parallel with Martin some 30 meters higher on the slope when I heard him yelling. I looked at him and thought that he twisted his ankle, or something like this, as he was standing on the ground.
I came closer quickly and asked what the problem was, but realized immediately that he had a piece of branch right in the middle of his quadriceps. Just in a couple of milliseconds, the last year’s scenario came back in my mind. Anders arrived right at the same time. Martin told us to continue our race, but it was clear that he didn’t realize how serious the injury was.
At that time, we knew that the situation was critical. My concentration raised 100 times higher than 3 minutes ago when we were running the WOC relay. We decided to take away the branch, hoping that no artery would be damaged. Michal came at that time and immediately decided to stop even if we told him to continue. As far as I remember, I told him something like „Just run, you’ll be World Champion”
Taking the branch out was the most surrealist thing I did in an orienteering race. You know, it is like those stories where you are happy that there are witnesses around because people would never believe that you are telling the truth. I took out an endless branch of 2 cm of diameter. I suppose it was quite close to pierce his whole leg. We immediately put the GPS-vest as compress and the O-shirt as bandage around his leg. And then, we hoped that we would not be in bloodbath in next seconds.
Then, Anders went running around to find some assistance. With Michal, we picked Martin up and went to the road. When I looked at my back, I saw Matthias Merz and Andrey Khramov, running some 100 meters from us. But they clearly didn’t notice us.
We found quickly some hiker’s couple with a mobile phone. But that was the most stupid situation you can imagine. No one of us manage to remember a number to call in the finish area. Finally, Michal called a friend living in Czech republic who called their national coach, Radek. At the same time, Anders was also running to the finish arena.
Those minutes spent along the road were damned long. We helped Martin to hang on as much as we could. Time to time, he passed out but never for long. It seemed that the situation wasn’t getting worst even if he was clearly suffering. About 15 minutes later came a doctor on a bicycle. He immediately took away the shirt around the wound to look at the situation, but it wasn’t bleeding around.
After having wondered if Anders has not fooled us while continuing the whole race ;), he finally came back with a car and the Swedish doctor.
As the situation was under control, we, all three, decided to finish the race together, but first sought for the fateful branch. Martin wanted to have it in his trophy's room (well, it seems that his parents disagreed as they threw it away when I gave it to them)
The atmosphere at the spectator control and the finish area was quite embarrassing as I get the feeling that we don’t deserve all the positive comments and messages of the last days. Everybody in such situation would have stopped his race. The only guy who could have acted differently was Michal, but he showed a great heart.
Of course, I will never blame Martin. I have much respect for him and spending a night at his parent’s place this winter was a good memory. Our medals are now at somebody else’s home, but I am use to deal with this frustration. What makes me most sad is that the great performance from Philippe and François weren’t reward.
I would have appreciated to see the result list canceled. Organizers and IOF did some kind of compromise during the ceremony, while not putting the medal around competitor’s neck, but then what’s the meaning of those medals now? Half-value or no value at all?
To be honest, I don’t really care and get bored about all those discussions, I am not doing orienteering for the medal ceremonies; I am doing that mostly for emotions. And, thanks to Martin, I got more adrenalin that day than in any other WOC races.
I guess I’ll remember that day a long time."


Warto zauważyć, że poświęcenie całej trójki zawodników zostało nagrodzone gromkimi brawami. Tak jak napisał Thierry gdy było już po wszystkim postanowili ukończyć trasę razem. Podczas gdy przebiegali przez punkt widokowy z namiotów wyszli nawet zawodnicy, którzy ukończyli już trasę i przyłączyli się do braw. Było to piękne i nawet trochę wzruszające. Jako ciekawostkę dodam, że cała trójka nie była ostatnia i kilka sztafet kończyło bieg jeszcze po nich, w tym sławna reprezentacja Hongkongu – twardziele dobiegli do mety ze stratą ponad dwóch godzin. Ledwo przed pierwszymi kobietami, które wystartowały dobre 40 minut po ukończeniu biegu przez mężczyzn ;)
Skumulowane emocje z tego niesamowitego biegu opadały jeszcze do końca dnia. Bieg kobiet, który także obejrzeliśmy, nie był już tak interesujący, chociaż nareszcie obejrzeliśmy walkę o złoto, to czego brakowało u mężczyzn. Dla tego jednego dnia z pewnością warto było jechać na Mistrzostwa…

Wieczorkiem pojechaliśmy jeszcze do centrum Miszkolca na Mobile-O. Ciekawa idea. Jedna osoba dostaje mapę i opisy punktów i przez telefon mówi drugiej osobie gdzie ma biec i co podbijać, a potem zmiana. Bardzo fajnie się biegło i nawet udało się nam zająć trzecie miejsce w parach mieszanych, za co otrzymaliśmy butelkę wino-szampana :)

Dzień 6 sobota
Drugi long – bleeee. Postanowiłem dać sobie spokój. Bolało mnie ścięgno Achillesa i musiałem odpocząć. Zawiozłem biegających na start i cały dzień leżałem sobie, słuchając audiobooka. Żal mi było tylko tego, że nie zobaczyłem w biegu terenu, na którym odbyły się sztafety. No ale trudno, nie można mieć wszystkiego. Coś więcej o biegu może dopisze Mary.

Po szybkim posiłku odwiedziliśmy Trail-O. Niby proste, ale jednak nie. Dobrze zaznaczyliśmy tylko 5 punktów na 17. Niezła bida.
Na zakończenie dnia odbył się mikrosprint na miasteczku akademickim. Tu też było fajnie, chociaż niestety nie udało mi się zakwalifikować do finału, bo zrobiłem błąd na 30s już na pierwszym punkcie ;) Ale – udało się Mary, co było o tyle fajne, że w finale mieli jeden punk na środku fontanny, co oczywiście spotkało się z wiwatami wśród publiczności, która sumiennie dopingowała każdego, by nie omieszkał się zamoczyć, najlepiej aż po szyję. Numer wycięty przez organizatorów udał się o tyle, że Mary poszła na finał w ciuchach do chodzenia, no bo przecież nie opłaca się przebierać na 2 minuty biegu (tyle trwają mikrosprinty) ;)

Dzień 7 niedziela
Mój drugi ulubiony dzień, a to dlatego, że miałem bardzo udany bieg. Po odpoczynku dnia poprzedniego postanowiłem pójść „na maxa”. Praktycznie nie zrobiłem błędów i ukończyłem bieg na trzecim miejscu, z czego byłem niezmiernie zadowolony. Mnie ucieszyła się Mary, która spóźniła się na start jakieś dwie minuty i o te właśnie dwie minuty przegrała trzecie miejsce w klasyfikacji generalnej po sześciu dniach. Szkoda. Z dobrych wiadomości: Chrupek utrzymał swoje dobre trzecie miejsce, a Olej wygrał tego dnia i umocnił się na drugiej pozycji w generalce.

Po naszych biegach przyszedł czas na finał „klasyka”. Biegało naszych dwóch panów: Banan i Kowal. Obaj spisali się całkiem nieźle, choć Kowal narzekał na brak sił pod koniec trasy. W sumie nie ma się co dziwić. Trochę biegów mieli już za sobą :) Drugi raz z rzędu złoto wśród panów zdobył Daniel Hubmann. Trzeba przyznać, że miał facet niesamowitą formę na te mistrzostwa. Latał wszystkie biegi: eliminacje do middla, finał middla, El. Do sprintu, finał sprintu, El. Do klasyka, finał klasyka oraz sztafety, w sumie 7 biegów w 7 dni. Z czterech biegów finałowych (3 indywidualne + sztafety) zdobył 4 medale. Srebro na middlu, brąz z sprincie, złoto na klasyku i złoto na sztafetach. Dzik!
U kobiet triumfowała Simone Niggli – najbardziej utytułowana zawodniczka MŚ. W sumie jej dorobek opiewał zdaje się na 17 medali, a tegoż ostatniego dnia dorzuciła do niego kolejne złoto na klasyku. Respekt.

Droga do domu była całkiem znośna i koło północy kładliśmy się już do łóżek, bogaci we wspaniałe wspomnienia z naszych pierwszych Mistrzostw Świata… na pewno nie ostatnich!

Comments

No responses to “World Orienteering Championships 2009 - Miszkolc, Węgry”

Prześlij komentarz