W magicznym ogrodzie Królowej Zimy


Tniemy dziarsko pole
Wyjazd do Podlesic zaplanowaliśmy już kilka tygodni wcześniej. Dwa dni, kilkanaście osób, narty biegowe, góra Zborów. Zapowiadało się wyśmienicie. "Będziemy robić dwa treningi dziennie" - zarzekała się Mary - "a w niedzielę pojedziemy na super wyprawę całodniową. Będzie fajnie, zobaczysz!". Wszyscy tak myśleli. Nikt nie spodziewał się tego, co zastaliśmy na miejscu. "Klęska", "kataklizm", "coś nieprawdopodobnego". Ale... zacznijmy od początku...

Tomek:
Wyjazd nastąpił w sobotę rano. Jechaliśmy w trzy samochody i w trzynaście osób. Ja i Mary, moi rodzice, jej rodzice, Peter, Gacek, Róża i ich kolega Albert, Kołczu i jego druga połowa oraz Kacper.
Kacper Pawełczyk
Wszystkie narty wrzuciliśmy do jednego auta i w sumie zabraliśmy się bez problemów. Droga była dobra, a na miejsce dotarliśmy jeszcze przed dziesiątą. Wszyscy z niecierpliwością czekali na pierwsze wyjście, więc bez zbędnego gadania jakieś dwadzieścia minut później już schodziliśmy po narty. Zamówiliśmy obiad na 13.30, ponieważ po południu planowaliśmy drugie wyjście lub trening biegowy.
Tempo było spokojne. Ruszyliśmy szerokim traktem w stronę góry Łysak. Gdy po pięciuset metrach dotarliśmy do lasu zaczęła się nasza przygoda. Znaliśmy tą drogę, biegaliśmy nią już wiele, wiele razy, wiedzieliśmy gdzie się rozwidla, gdzie skręca, ale nie tego dnia.
Całkiem zamarznięty krzak
Kręta ścieżka kończyła się po kilkudziesięciu metrach, a dalej musieliśmy już sami przecierać szlaki. Było to o tyle trudne, że nie mogliśmy znaleźć drogi którą chcieliśmy jechać. Z początku myśleliśmy, że to śnieg. Napadało go tyle, że drogi są zasypane i zupełnie niewidoczne. Faktycznie było go sporo. Gdy zdjęło się narty nogi zapadały się prawie po kolana. Wszystko było białe. Na drzewach zalegały kołdry i poduszki śniegu tu i ówdzie udekorowane lodowymi rzeźbami i soplami. Mijając te piękne twory dzikiej natury cały czas zastanawiałem się jak to możliwe, że nie jedziemy drogą, tylko cały czas kluczymy pomiędzy drzewami? Z początku sądziłem, że droga musi być gdzieś z boku i nie możemy na nią trafić. Kiedy widziałem jakieś prześwity przebijałem się do nich, ale szybko okazywało się, że to ślepe zaułki.

Świetne ujęcie garbatego lasu

I wtedy wjechałem na małą polanę z czerwoną tablica. Od razu poznałem to miejsce. To tutaj rok temu był start i meta ogólnopolskiego crossu. Spędziłem tu kilka ładnych godzin z aparatem i dokładnie pamiętałem ukształtowanie terenu, charakterystyczne małe górki na które się wspinałem by mieć lepsze ujęcia. Pamiętałem tez układ dróg. W tym momencie dotarło do mnie wreszcie to, co powinniśmy zauważyć jak tylko weszliśmy do lasu. Tutaj nie ma żadnych dróg! Z polany odchodziły cztery. Dwie większe i dwie mniejsze. Wiedziałem gdzie są, ale gdy patrzyłem się w tym kierunku widziałem tylko las. Tak jakby drzewa po jednej i drugiej stronie drogi zrobiły krok w bok, jakby zapragnęły wymazać wszelkie ślady człowieka. Las znów stał się całkiem dziki.

Zamarznięte dzikie róże na Zborowie

Oczywiście pierwsze wrażenie, choć niesamowite, było mylne. Przyczyną takiego stanu rzeczy były silne opady śniegu i marznącego deszczu. W lesie było mnóstwo połamanych drzew. Ugięły się i złamały pod ciężarem lodu, który osiadł na ich koronach. Na zdjęciach możecie zobaczyć jak to wyglądało. Ponieważ ścieżki dawały drzewom miejsca na majestatyczne pochylenie głowy, to też w tym kierunku właśnie duża część drzew się zwróciła. Zaskutkowało to kompletnym paraliżem lasów. Nie było ani jednej! przebieżnej ścieżki. Tylko drogi asfaltowe nadawały się do użytku. Dla lasów to katastrofa. Mnóstwo połamanych drzew, które trzeba będzie wyciąć. Jestem ogromnie ciekaw ile z tych ścieżek zostanie udrożnionych i jak szybko. Wszystkim planującym bieganie z mapą w okolicach Podlesic zalecam zapoznanie się wcześniej z aktualna przebieżnością terenu.

Droga którą jeżdżą samochody
Tak czy owak, chcąc czy nie chcąc byliśmy już w tym zaczarowanym lesie. Ścieżek nie było, więc całą drogę wytyczaliśmy na przełaj. Posuwaliśmy się gęsiego w zastraszającym tempie 30 minut na kilometr. Dopiero gdy doszliśmy do drogi coś drgnęło. Tam nawet spróbowałem pojechał łyżwą, ale koleiny nie pozwalały mi zapanować nad uciekającymi nartami. Leżałem już tego dnia kilka razy, ale na twardej nawierzchni wolałem nie ryzykować. Po kilkuset metrach znów wbiliśmy się w las. Czas już było wracać. Obraliśmy kierunek i pojechaliśmy. Ileż radości przysporzyło nam pokonanie rowu! Nie do opisania. Radość prysła jednak w momencie, gdy okazało się, że jedyna w miarę przebieżna droga wiedzie prosto na jedną z okolicznych gór.

Mapka dzień 1
Po zaciętej walce z nachyleniem stoku w końcu się poddaliśmy. Wszyscy wypięli narty i ostatnie pięćdziesiąt metrów podejścia pokonaliśmy na nogach. Na szczycie wiało, więc trzeba się było szybko zmywać. Droga w dół nie była łatwa. Podczas jednego ze zjazdów wywaliłem się i uderzyłem kolanem w coś twardego, zapewne skałę lub korzeń ukryty pod śniegiem. Do ośrodka jeszcze daleko, więc nawet się nie zastanawiałem, tylko pojechałem dalej. Nie było nad czym się rozczulać. Ostatnie dwa kilometry to już prawie walka. Robiło się zimno, głodno i chyba wszyscy mieli już dość. Obiad od godziny czekał na stołówce, a my staraliśmy się znaleźć jakąkolwiek drogę do domu w gęstwinie powalonych drzew. Prowadziłem cały ostatni kawałek. Kontrolowałem mapę i kompas. Pomimo że wiedziałem dokładnie gdzie jesteśmy nic nam ta wiedza nie dawała. Wszystkie drogi jakie mijaliśmy wyglądały tak samo. Skręciłem trochę w prawo i nareszcie trafiliśmy na nasze własne ślady. Dzięki nim ostatni odcinek pokonaliśmy w kilkanaście minut. Pędem ruszyliśmy do pokojów. Byleby założyć coś ciepłego. Reszta ekipy docierała w małych porcjach zaraz za nami. Ostatni potrzebowali na to jeszcze około piętnastu minut. Koniec końców wszyscy zadowoleni zasiedli do obiadu. Było ciężko, ale daliśmy radę. Nawet Peter wytrzymał. Respect.

Peter pokonuje powalone drzewo
Wszelkie plany popołudniowe legły w gruzach. Godzinę po obiedzie robiło się już ciemno, więc anulowaliśmy planowane wspólne wyjście i każdy robił co chciał. Jedni zostali w pokojach, inni wyszli jeszcze trochę poszurać nartami, Mary poszła pobiegać, a ja z Kacprem uderzyliśmy na górę Zborów. Na górze było ślicznie. Możecie zobaczyć kilka zdjęć w galerii. Szkoda tylko, że już się ściemniało... no i zgubiłem jedną rękawiczkę :(
Wieczór minął nam przy piwie, grach, zabawach i rozmowach. Zmęczeni całym dniem przygód wcześnie położyliśmy się spać i pomimo trwającej nad nami imprezy usnąłem, aby obudzić się dopiero koło pierwszej w nocy.

Następnego dnia planowaliśmy dłuższe wyjście, tak by po powrocie zjeść obiad i wracać już do domów. Znaczy się miało być dłuższe, ale teraz, po sobotnich przygodach wcale się takie długie nie wydawało. Raptem godzinka więcej.
Ale, zanim na narty, postanowiłem jeszcze raz iść na górę Zborów i poszukać rękawiczki. Spóźniłem się na śniadanie i rękawiczki nie znalazłem, ale za to było ładnie, bo utrafiłem jeden z niewielu momentów kiedy zaświeciło słońce.
Celem dnia było Morsko. Kołczu namówił nas na trasę wzdłuż grubej drogi "którą jeżdżą samochody". wtedy jeszcze łudziliśmy się, że będzie przebieżna. Na miejscu okazało się, że czeka nas taka sama tułaczka jak dzień wcześniej.
Dzień 2 - wyruszamy gęsiego
Zahartowani i pogodzeni z myślą o kolejnym leśnym labiryncie ruszyliśmy śladami Kacpra, który dzielnie przecierał większość szlaku. Po około dwóch godzinach dotarliśmy do pola. Wtedy dopiero zrobiło się naprawdę ciekawie. Wreszcie można było przyspieszyć. Nie trzeba było co chwilę się zatrzymywać, a i widoczki były fajniejsze. Wspięliśmy się na kilka górek, zaliczyliśmy kilka zjazdów (podczas jednego z nich wywaliłem się na twarz i ponaciągałem ścięgna w nadgarstkach tak, że potem nie mogłem samodzielnie odkręcić butelki z piciem :)). Jedyne co nas powstrzymywało, to jęczący Peter, który także zaliczył wywrotkę i boleśnie obił sobie kolano o grubą warstwę lodu jaka zalegała pod śniegiem. Nadkładając drogi okrążyliśmy cały las i do Morska dotarliśmy szeroką drogą, po której poruszaliśmy się jakieś pięć razy szybciej niż po lesie. Część ekipy zaliczyła szczyt, a część pojechała pod wyciągiem w stronę ośrodka. Ja i Mary wjechaliśmy na górę, ale nasz marne umiejętności narciarskie kazały nam zawrócić i na piechotkę zeszliśmy na dół, by dołączyć do Kołczów i Kacpra, którzy zjechali stokiem (Kołczu tylko kilka ostatnich metrów, a Kacper całość).
Drzewa ugięte pod ciężarem lodu
Droga na Morsko zajęła nam około 3,5h. Droga powrotna (prawie w linii prostej) około 20 minut.
Z bogatym bagażem wrażeń żegnaliśmy się z Podlesicami. Było niesamowicie. Udało mi się uwiecznić kilka najładniejszych widoków na zdjęciach, a reszta na zawsze pozostanie w pamięci. Z niecierpliwością czekam na kolejne takie wyjazdy. Bardzo mi się podobało!

Mary:
Moja tegoroczna przygoda z nartami zaczęła się już od początku roku a wyjazd do Podlesic miał być dla nas przygotowaniem do MP w narciarskim BnO, w których dla urozmaicenia obozu w Szklarskiej Porębie chcemy wystartować już za nie całe dwa tygodnie. Pierwszą przymiarkę do MP zrobiłam w styczniu na Popularnych. Porwałam się na najdłuższą trasę męskiej elity i z braku czasu omijając dwa najdalsze, ukończyłam ją w niecałe 120min a Pasza biegiem w 39 min. Dało mi to pewne wyobrażenie o poziomie moich umiejętności. W sumie skąd niby miały się wziąć skoro wcześniej byłam na nartach biegowych może 4 razy w życiu, a na zjazdowych jeszcze mniej.
Lód grubości 2 cm na chudych patyczkach
Po popularnych zrobiłam jeszcze parę treningów z rodzicami, u nich na wsi. Właśnie podczas jednej z takich wycieczek narodził się pomysł wyjazdu do Podlesic. Podejrzewaliśmy, że u nas już wtedy nie będzie śniegu, a poza tym chcieliśmy tylko jeździć nie przejmując się gotowaniem obiadu, itp. Rzeczywistość jaką zastaliśmy w Podlesicach zmieniła jednak nasz zaplanowany trening w szkołę przeżycia. Szczególnie ciężki był pierwszy dzień, na który byliśmy zupełnie nieprzygotowani. Zamiast dwóch godzin wyszły cztery, nie mieliśmy nic do jedzenia, poza kawałkiem czekolady, który wzięła Małgosia i żadnych zapasowych ubrań, a od dużej ilości wywrotek rękawiczki były całe mokre. Pod koniec chyba każdy był już zmęczony i głodny i kiedy okazało się, że musimy wracać bo Kołczu się gdzieś zgubił i trzeba go szukać byłam bliska załamania. Na szczęście po kwadransie, kiedy naradzaliśmy się kto wraca a kto jedzie dalej udało mu się dogonić grupę. W sumie w prawie 4 godziny udało nam się pokonać marne 7,3 km. Drugiego dnia wiedzieliśmy już co nas czeka, pojawiły się plecaki a w nich termosy, kanapki, zapasowe rękawiczki a nawet skarpetki. Złośliwość losu jest jednak okrutna bo ten dzień przyniósł więcej ofiar, Róża zawróciła już na samym początku i z dużą ilością chustek spędziła dzień pod kocem.
Mapka dzień 2
Następnie Peter rozbił kolano i już miał przerwać wycieczkę i wrócić samochodem ale wysłana akcja ratunkowa w postaci Tomka rodziców nie dotarła na miejsce z braku mapy i Peter o siłach własnych mięśni i odrobinie motywacji z zewnątrz w postaci poganiania przez pozostałych dotarł do ośrodka. W sumie, dzięki temu, że część trasy przebiegała po polach a końcówka po wyjeżdżonej drodze, udało nam się zamknąć w 4,5 godziny i 12 km.
Smutne jest tylko, że kiedy nasze nawet największe siniaki już znikną w lesie nadal będzie widać ogromne zniszczenia jakie uczynił niby miękki i lekki śnieżek.

Zdjęcia z wyjazdu

Comments

4 Responses to “W magicznym ogrodzie Królowej Zimy”

Banach Robert pisze...
11 lut 2010, 10:39:00

Ja od nadchodzącego poniedziałku miałem zamiar w Podlesicach i Żelazku szlifować formę techniczną :) Na zamiarach się skończyło tym razem. Niestety pogoda nie pozwala, więc jadę tam gdzie jest mniej śniegu czyli...... do Zakopanego :) A nawet jeśli jest też dużo śniegu, to przynajmniej się nie wkurzam że jestem na mapie a biegam po ścieżkach :)

Gohan pisze...
11 lut 2010, 11:28:00

Zdjęcia ekstra, naprawdę magicznie to wygląda :)
Ale Tomek musisz bardziej na nadgarstki uważać, bo jak grać będziesz jak sobie uszkodzisz? :D

Unknown pisze...
11 lut 2010, 12:09:00

Robert: w Podlesicach takiego problemu byś nie miał. Ścieżki wzięły wolne :)
Gohan: spoko, jak widziałaś wczoraj na razie daję radę :D Intensywna rehabilitacja powinna pozwolić mi dojść znów do formy akurat na obóz :D

Nati ◪ pisze...
11 lut 2010, 14:06:00

My bylismy tam na obozie...wiec małopolska wie jak tam jest :P A tak serio to szkoda ze Olej Wam nie powiedział ze tam jest nie za ciekawie co do biegania, bo jak sie dowiedzialam o Waszym wyjeździe do podlesic to od razu powiedziałam ze nie warto !
Pozdrawiam;)

Prześlij komentarz