Obóz w Toruniu - jak leczyć zakwasy?


Starszy skład Azymutu na obozie w Toruniu
Wiadomo, klina - klinem. Masz zakwasy? Odwiedź kilka pobliskich górek, to na pewno pomoże. A jeśli nie pomoże, to przynajmniej sponiewiera. Brzmi znajomo? :) Zapraszam na relację z najbardziej zakwasogennego obozu tego roku!

Do Torunia pojechaliśmy samochodami. Trasa minęła szybko i przyjemnie. W końcu nie mamy tam aż tak daleko. Zajechaliśmy w czwartek wieczorem i po szybkiej kolacji, krótkiej odprawie i jednym odcinku House'a już kładliśmy się spać. Nazajutrz pierwsze treningi i sporo szybkiego biegania.
Niestety po raz kolejny wyjechałem na obóz z obawami o stan moich nóg. Tym razem dokuczało mi lewe kolano. Zrobiłem półtora tygodnia przerwy, łykałem naproxen. Efekty kuracji trzeba było przetestować w boju. Kilka treningów przed obozem rokowało nadzieję.


Marta i Bany - dzicz przed klasykiem :)
Oto jak z grubsza wyglądał dzienny rozkład:
7:30 - rozruch,
8:00 - śniadanie,
10:00 - wyjazd na trening,
14:00 - obiad,
16:00-17:00 - trening popołudniowy,
19:00 - kolacja
22:00 - szykowaliśmy się do snu

Pierwszego dnia mieliśmy zaplanowany sprint w parku oraz test skocznościowy (obunóż, trójskok, pięcioskok) a po południu poziomicówka.

Mary na liniówce
Po dość długim i intensywnym rozruchu trasa w parku mijała niesamowicie szybko. Pomijając fakt, że kilku punktów nie było, zrobiłem tylko jeden błąd na trasie - wariantowy. Z biegu byłem zadowolony, ale niestety przez pomyłkę podczas rysowania map okazało się, że biegłem trochę inaczej niż reszta chłopaków i nie było się z kim porównywać. Szkoda. Ciekaw jestem jak bym wypadł na ich tle.
Skoki wypadły pomyślnie. Walczyliśmy z Groszkiem o prym we wszystkich trzech kategoriach. W końcu wygrałem tylko w jednej, ale wszyscy okupiliśmy tą batalię zakwasami, które miały nam towarzyszyć już do końca obozu.

Pozowane zdjęcie - czekamy na klasyk
Po południu na poziomicówce pomimo kilku błędów na pierwszej mapie udało się wygrać. Dogoniłem brata i całą drugą mapę biegliśmy razem. Biedak zgubił się na kilkanaście minut :)
Nie było to jednak to czego potrzebowałem. Czułem się dobrze, kolano nie dokuczało pomimo tego, że pierwszego dnia w sumie zrobiłem około 26 km. Dlatego następnego dnia postanowiłem pobiec na maksa.
Już schodząc na śniadanie czuliśmy, że będzie źle. Nogi bolały strasznie. Głównie czworogłowy uda. Masakra. Na szczęście pomimo bólu udało mi się włożyć w bieg tyle ile chciałem i trening przedpołudniowy wygrałem z dobrym tempem i małą ilością błędów.
Nocnych rozgrywanych tego samego dnia nie będę komentował, bo szkoda słów :)

Chrupek kończy liniówkę
Podczas kolejnych dni odbył się jeszcze jeden dłuższy bieg na poziomicówce, liniówka, pamięciówka, mapa bez dróg. Wszystko jednak było już tylko wspomnieniem biegania. Zakwasy i zmęczone nogi sprawiały, że nie mogłem wykrzesać z siebie dość sił by utrzymać zadowalające tempo. Wynikiem tych zmagań był kiepski czas na poziomicówce (brak sił + błędy) oraz lekkie tempo na pozostałych treningach. Nie wchodziłem już więcej w trzeci zakres by się nie dokwaszać. Bardzo chciałem być w stanie pobiec dobrze klasyk planowany na ostatni dzień. W pewnym momencie nawet wydawało mi się, że będzie dobrze, ale jednak nie było.


Jeden z popołudniowych biegów - bez dróg
Kołczu zakomunikował nam trasę w okolicach 10 km. W sam raz. Spora ilość przewyższeń sprawiała, że bieg do łatwych nie należał. Trudności orientacyjne nastręczała także skomplikowana rzeźba i mapa w skali 1:15000. Ruszyłem spokojnie, w drugi zakresie. Tempo planowałem podkręcić w drugiej połowie dystansu. Niestety przez słabą widoczność rozstawionych punktów zrobiłem drobne błędy na wszystkie trzy pierwsze (pomimo, że byłem w dobrych miejscach) i jakoś bieg przestał mi się podobać. Co gorsze podczas kolejnych trzech punktów dwa razy obrałem zły wariant, przez co musiałem "zrobić" kilka dodatkowych poziomic i straciłem przez to sporo sił. Od siódmego punktu już oglądałem się za bratem, który gonił mnie 6 minut. Wiedziałem, że biegnę za wolno i będzie musiał mnie dogonić, jeśli nie przyspieszę. Podkręciłem trochę tempo i przez kilka punktów było nawet nieźle, ale potem nagle wróciło to zmęczenie sprzed kilku dni. Znów nie miałem siły podnosić nóg. Były ciężkie jak z ołowiu. Do przodu pchała mnie już tylko myśl, że jeszcze uciekam. Ostatnim podrygiem na trasie był moment kiedy zobaczyłem Mary (goniłem ją 9 minut). Była z minutę z przodu i właśnie zaczynałem najdłuższy przebieg na trasie. Postanowiłem ją dogonić. Udało się, jednak opłaciłem to błędem przy wejściu na punkt i totalnym zgonem. W tym momencie dogonił nas Mariusz i Chrupek. Nawet nie próbowałem za nimi biec. Ostatnie trzy punkty to już trucht i pierwszy zakres. Na zbieranie punktów nawet nie wyszedłem.

Marta na początku liniówki
Po fakcie okazało się, że trasa miała około 13,5 km, co przynajmniej po części tłumaczy moje zmęczenie w ostatniej fazie biegu, niemniej jednak uważam, że coś tam było nie tak. Powinienem być w stanie pokonać ten dystans tempem jakim biegłem. Niepowodzenie przypisuję zmęczonym nogom i bardzo mocnemu początkowi obozu, oraz poprzedzającej go przerwie. Mam głęboką nadzieję, że się nie mylę. Już niedługo będę mógł to zweryfikować, bo wielkimi krokami zbliżają się pierwsze duże zawody.

Sam obóz oceniam bardzo pozytywnie. Dobre, jedzenie, ciepła woda (kto pierwszy ten lepszy), fajna lokalizacja ośrodka. Drobnym problemem był dojazd na mapę (czasem około 40 km w jedną stronę), ale nie było tak źle. Myślę, że wykonałem sporą pracę objętościową i szybkościową. Szczególnie tej drugiej mi brakowało. Do tej pory prawie nie biegałem trzeciego zakresu i WT. No i nareszcie mapa. Ilość błędów pokazała, że trzeba ją jeszcze sporo podciągnąć! Wierzę, że będzie dobrze! :)

Comments

One response to “Obóz w Toruniu - jak leczyć zakwasy?”

Anonimowy pisze...
18 kwi 2010, 19:53:00

Super, nawet nie wiedziałem że ktokolwiek urządza takie solidne treningi w naszych okolicach.Jak się okoliczne lasy podobały? Pozdrowienia

Macias :DMKS SKARMAT

Prześlij komentarz