Toskania i pierwsza edycja Pucharu Włoch 2010


Las jak z horroru :)
Ci, którzy już czytali pierwszą część relacji z Rzymu wiedzą, że podczas wycieczki nie omieszkaliśmy zahaczyć o jakieś zawody. Już w styczniu zacząłem sprawdzać co w trawie piszczy. Nawiązałem kontakt z Daniele, członkiem rzymskiego klubu Orsa Maggiore i dzięki jego uprzejmości udało nam się zapisać na pierwszą edycję Pucharu Włoch 2010. Jakbyśmy jechali tydzień później, to mielibyśmy parkowe w Rzymie, prawie pod nosem, no ale trudno. Następnym razem będę wiedział by najpierw sprawdzać terminarz zawodów, a później rezerwować bilety. W każdym razie Daniele zaoferował swoją pomoc.

Podesłał nam mapkę jednego z parków przy którym mieszkaliśmy (Mary skorzystała z niej kilka razy), a dodatkowo obiecał, że zabierze nas autem na zawody (ponad 3h drogi, z czego większość autostradą). Zajął się także rezerwacją noclegu. Na zawody zgłosiliśmy się sami, a organizatorzy bardzo ucieszyli się na gości z zagranicy. Oboje wpisaliśmy się do elity i z niecierpliwością oczekiwaliśmy dnia wyjazdu na zawody.

Mapka ze sztafet
Wyruszyliśmy w sobotę około południa. Z Daniele byliśmy umówieni na ostatniej stacji metra linii A, więc dojechaliśmy bez problemów. Z łatwością odnaleźliśmy się na stacji benzynowej, zapakowaliśmy do auta i ruszyliśmy. Po drodze zabraliśmy jeszcze jedną osobę. Całą trasę przegadałem, głównie o orientacji i różnicach pomiędzy Polską a Włochami. Okazało się, że u nich na zawodach krajowych startuje około 800 osób, z czego większość w starszych kategoriach. Mogłem to później potwierdzić. Mało było młodzieży na zawodach. Dowiedziałem się także, że w roku mają praktycznie tylko jeden start nocny, właśnie na tych zawodach (middle). Szkoda. Nie lubię nocnych :) Najciekawsze jednak było to, że u nich istnieje trochę inny system zapisywania się do poszczególnych kategorii w ramach jednej grupy wiekowej. Obóz w M21 do elity zapisuje się tylko około 30 najlepszych biegaczy, a reszta idzie do A lub B. U nas jest tak, że możesz iść sobie do elity i jest git. Tam podobno krzywo na ciebie patrzą jak wychodzisz przed szereg i próbujesz się ścigać z dzikami.
"No trudno, nie będę już zmieniał kategorii" - pomyślałem. Ale jednocześnie wiedziałem, że to nie będzie dobry występ dla Polski. Cała nadzieja w Mary! :)

Od lewej: ja, Daniele, Mary i Remo

Dojechaliśmy jeszcze za widoku. Ze zgrozą stwierdziłem, że jest zimno! W Rzymie było ciepło, a tu ze 3 stopnie na plusie. Co jest kurna??? Ja kurtki nie wziąłem! Tak marzyłem o pierwszym biegu na mapie w krótkim rękawku, a tu taki klops.
Po krótkiej wizycie w domku pojechaliśmy na start. Szybko zorientowaliśmy się co i jak, zapłaciliśmy wpisowe (8 EUR za osobę za jeden bieg) i jako że zbliżał się czas startu poszliśmy się szykować. Było tak zimno, że nawet nie chciało mi się robić zdjęć. Kiedy się przebierałem przypominały mi się wszystkie zimowe treningi i już mi się nie podobało. Przynajmniej do chwili startu...
Poszliśmy w pierwszym rzucie masówki (w końcu elita!). Ruszyłem za tłumem, owczym pędem. Kiedy po kilkunastu krokach po raz pierwszy spojrzałem na mapę zorientowałem się, że nie włączyłem lampki :) Znalezienie startu zajęło mi jakieś 200m - długo. W każdym razie już pierwszy punkt był węzłowym i zaczynały się motylki. Zagubiony, ze spadająca lampką i światłem, które prawie nic nie dawało (cholerna mgła!) omal nie krzyknąłem z radości gdy trafiłem na jedynkę. Potem było już coraz gorzej. Przede wszystkim szybko się zorientowałem, że las nie należy do tych przebieżnych. Wszędzie jeżyny :( Drugi i trzeci punkt znalazłem bez problemów, choć wolno. Mimo tego widziałem za mną kilka świateł jeszcze bardziej zagubionych. Niestety później nie mogłem trafić na węzłowy i trochę straciłem. Kolejny motylek znośnie, węzłowy bez problemu i rura na pole i miasteczko.
Mapka z dziennych
Tam było kilka łatwych punktów i niestety właśnie tam zrobiłem największy błąd. Pobiegłem jakieś 300 metrów nie tą drogą wracając do drugiego punktu węzłowego i jeszcze straciłem masę czasu próbując znaleźć obejście, zamiast po prostu zawrócić, co i tak w końcu musiałem zrobić. Pech. Wtedy już prawie nikogo nie widziałem. Po ostatnim klepnięciu drugiego punktu węzłowego był długi przebieg lasem. Niestety dogoniło mnie jeszcze kilku chłopaków i postanowiłem polecieć za nimi (kierunek się zgadzał). To była druga kiepska decyzja tego dnia. Trzeba było polecieć tak, jak pierwotnie założyłem, czyli asfaltem, a potem z 6 poziomi pod górę, a tak zmarnowaliśmy dużo cennych minuta na przedzieranie się przez skały, krzaki i jeżyny, które w żaden sposób nie pozwalały biec. W końcu tuż przed punktem ekipa poleciała za bardzo w lewo, tylko ja przytomnie podbiegłem jeszcze w górę i pierwszy znalazłem punkt. Dobre i to. Pech chciał, że mnie zauważyli i już drapali się za mną. Chcąc ich zgubić poszedłem ostro w dół do asfaltu i potem w prawo. Kolejny punkt był łatwy, a następny był trzecim węzłowym. Zanim jednak do niego dobiegłem nastąpił punkt kulminacyjny tych zawodów, czyli... zwis prosty jajeczno jeżynowy. Tuż za asfaltem była skarpa w dół. W świetle lampki widziałem tylko jeżyny, ale pewien, że z 20-30 cm pod nimi jest grunt śmiało skoczyłem naprzód. Założenie okazało się błędne. Gruntu nie było i zamiast sunąć wielkimi susami w dół, a kulochy zadzierać za uszy by się nie potknąć zawisłem sobie na solidnej porcji jeżyn... na jajach.

Kasztany jadalne

Nogi dyndały mi w powietrzu, genitalia wołały o pomstę do nieba, a ja nie mogłem nic zrobić, bo odruchowa próby oparcia się na rękach kosztowała mnie kilka ładnych kolców w obu dłoniach. Po kilkunastu sekundach nieporadnych prób wymyśliłem, że jedynym sposobem wyjścia z sytuacji jest przeniesienie ciężaru na ręce, a jako że w żaden sposób nie mogłem się zmusić do oparcia się całym ciężarem ciała na kolcach długości 1,5 cm użyłem mapy. Na szczęście była solidnie wykonana i dała radę. Wygramoliłem się z więzienia i pomknąłem w stronę najbliższego punktu. I oczywiście zrobiłem błąd. Do końca biegu już szedłem bardzo spokojnie i w końcu dotarłem na metę z solidnym czasem 1:17. Całkiem nieźle jak na 5 km.
Sensację wzbudziła Mary, która na metę przybiegła trzecia, a z tego co mi później opowiadała na kilka punktów przed finiszem była jeszcze pierwsza! Niestety musiała z pełną odpowiedzialnością przyjąć na klatę NKLa - pobiegła jeden z motylków pod prąd. Bywa.

Villa Adriana
Zmarznięci i zmęczeni wróciliśmy do domku. Mimo tylu błędów byłem bardzo szczęśliwy mogąc nareszcie pobiegać na mapie. Tego mi brakowało! A następny dzień zapowiadał się jeszcze lepiej, bo tym razem bez lampki :)

W niedzielę czekał na nas kolejny middle (znów około 5 km). Spodziewałem się, że pobiegnę coś koło 40 minut, może 45. Las wyglądał jeszcze bardziej upiornie niż w nocy. Możecie zobaczyć na zdjęciach. Ach ta malownicza mgła... Po rozgrzewce i spożyciu kilku jadanych kasztanów które walały się pod nogami - wystartowałem. Pierwszy punkt luz, a na drugi już mega-błąd. Utrata kontaktu z mapą i jakieś 10 minut w plecy. Masakra. Dalej szło zmiennie, ale bez tragedii. Mapa strasznie trudna (jak dla mnie). Nie wiedziałem jak sobie radzić z takimi dużymi skupiskami kamieni i nie potrafiłem się w nich skutecznie orientować. Po połowie trasy zrobiłem jeszcze dwa duże błędy. Jeden na kolejne 10 minut, a drugi na jakieś 7-8. Ogólnie masakra. Ukończyłem z czasem 1:27 i byłem przedostatni :( Zadowolony mogłem tylko być z trudnego treningu. Samego wyniku jakoś nijak nie mogłem przełknąć. Wciąż jednak gdzieś głęboko czułem tą przyjemność z biegania na mapie i było git. Zwycięzca (Mikhail Mamlev - adoptowany Rosjanin) nabiegał 36... co począć? :) Pewnie się zgubił :)

Inne ujęcie lasu

Na szczęście na mecie czekała na mnie ciepła herbatka i ciasteczka. No i Marysia :* Podobno już się martwiła. Dziwne... przecież nie byłem w tym lesie aż tak długo... :)
Zaczekaliśmy do zakończenia, a w drodze powrotnej już ogarniał mnie sen i większości drogi nie kojarzę.
Ogólnie zawody bardzo pozytywnie. Nie zauważyłem żadnych niedociągnięć organizacyjnych i pomimo że po Włoski ani mru mru daliśmy spokojnie radę. To była moja inauguracja sezonu. Pech chciał, że trafiłem na jeden z najtrudniejszych terenów Włoch i biegałem jak ślepy, ale było bardzo przyjemnie. Polecam!

Po powrocie jeszcze tego samego dnia zaliczyliśmy Hiszpańskie Schody, a następnego dnia pojechaliśmy do Tivoli. Najpierw metrem, potem pociągiem. Tivoli to takie małe miasteczko obok Rzymu w którym Mary wypatrzyła jakiś zajefajny park w którym jest 500 fontann. Niestety po długich poszukiwaniach okazało się, że parki są trzy, z czego dwa zamknięte. Odwiedziliśmy tylko jeden, 5 km od Tivoli i było to Villa Adriana.
Mary oswoiła sobie krokodyla :)
Według tego co wyczytaliśmy był to ogromny kompleks budynków, w większości połączonych (taka ogromna willa). Dziś to tylko ruiny, trawa, kwiaty i kamienie, ale panował tam przyjemny mikroklimat, cisza (mało turystów) i można było się zrelaksować.
Do Tivoli postanowiliśmy wrócić autobusem. Wspominam o tym dlatego, że po wejściu na pokład okazało się, iż bilet u kierowcy kosztuje 8 razy więcej niż w sklepie. Poprosiliśmy by wysadził nas na następnym przystanku :)

To już koniec relacji. Spędziliśmy we Włoszech (większość w Rzymie) około 5,5 dnia. Pozwiedzalim, pobiegalim i było fajnie. Miasto posiada wspaniały, starodawny klimat i wydaje się trochę magiczne. Malownicze uliczki i wszechobecne kamienice sprawiają, że człowiek cofa się w czasie, a ogrom ruin w samym centrum miasta (ile by te tereny były warte jakby to zaorać!!! oraz piękno budynków w Watykanie robią duże wrażenie). Wszystkich mającym czas i trochę pieniędzy polecamy wyjazd. Polecieć można naprawdę tanio. Nas wycieczka wyniosła około 2600 PLN na dwie osoby, ale myślę, że jakby poczekać na naprawdę tani lot to spokojnie można się zamknąć w 2100-2200 PLN.
Jakby ktoś miał jakieś pytania to służymy poradą :)

Comments

No responses to “Toskania i pierwsza edycja Pucharu Włoch 2010”

Prześlij komentarz