Barcelona po raz drugi


Pałac Narodowy
Dzień dobry, nazywam się Hania!
Wróciłam właśnie z mojej pierwszej podróży. Tata i mama zabrali mnie do słonecznej Hiszpanii, do Barcelony. W domu zapakowali wszystkie moje ubranka, stertę pieluch, a potem wsadzili mnie w fotelik samochodowy (nie lubię go) i zanieśli do auta. Tatko spakował też mój ulubiony wózek. Podróż była nudna i całą przespałam. Obudziłam się dopiero na parkingu na lotnisku, oczywiście głodna. Na szczęście wyjechaliśmy wcześniej i mieliśmy czas na jedzenie...


Marysia i Hania, z tyłu łóżeczko
Kiedy już byłam pełna pojechaliśmy ze wszystkimi bagażami do hali odlotów. Na miejscu okazało się, że biuro podróży zrobiło złą rezerwację i mój bilet nie jest przypisany ani do taty ani do mamy. Przecież nie mogę lecieć sama! Na szczęście miły pan pomógł nam to wszystko odkręcić. Z tych wszystkich emocji zrobiłam się śpiąca i usnęłam. Obudziłam się dopiero w drugim samolocie z Monachium do Barcelony. Miałam już dość podróżowania, chciałam być na miejscu. Dałam temu wyraz głośnym płaczem.


Spektakl świetlny przy placu Catalunya
Na szczęście Barcelona przywitała nas słońcem, ciepłem i zapachem wiosny. Drzewka kwitły, wszystko było zielone i pachniało jak w kwiaciarni. Taksówką pojechaliśmy do hotelu (na szczęście nie było w niej fotelika dla niemowląt ^_^).
W hotelu dostałam swoje łóżeczko. Nie tak fajne jak w domu, ale przynajmniej nie bałam się, że tata zgniecie mnie przekręcając się w nocy z boku na bok. Do końca dnia nie działo się już nic ciekawego. Zostałam wykąpana, nakarmiona i poszłam spać. No dobra… jeszcze trochę popłakałam :)


W parku Gaudiego
Następnego dnia wstałam jak zwykle wcześnie, kiedy wszyscy wciąż spali. Po śniadaniu mama i tata poszli na jakiś konkurs, a ja cały dzień jeździłam z jakimś facetem po mieście. Trochę się go bałam, więc na wszelki wypadek większość czasu spałam, żeby czas szybciej minął.
Po południu pojechaliśmy metrem do parku Gaudiego. Mieliśmy drobne problemy z kupnem biletu i przejściem przez bramki, ale w końcu się udało. Tata mówił że to przeze mnie, bo jestem za gruba i się nie mieściłam w normalnym przejściu, ale mama mówiła, że jest głupi i sam jest gruby. Sama już nie wiem komu wierzyć…

Pięknie zaprojektowany most w parku
W parku było super. Wprawdzie trochę wyboiście, ale widziałam mega-kolorowe budynki, papugi, dużo palm i pana i panią grających na fajnych instrumentach. Niestety nowe dźwięki i bujanie szybko mnie uśpiły. Z powrotem wróciliśmy na piechotę. Nuda, ale mama chciała się przejść, a tata skąpił jak zwykle na bilet.
Wieczorem zostaliśmy z mamą, a tata pojechał na kolację do jakiejś super restauracji. Wrócił późno i mówił, że wcale nie była taka super. Obiecali mi, że następnego dnia będziemy już cały czas razem.


W drodze na północ
Wstałam skoro świt, a oni oczywiście śpią. Poleżałam chwilę, poczekałam czy się sami nie obudzą, ale oczywiście nic z tego. Musiałam ich obudzić. Zjedliśmy śniadanie i bez zbędnych ceregieli spakowani poszliśmy na północ pozwiedzać okoliczne wzgórza. Najpierw jechaliśmy przez miasto (oni szli, ja jechałam :)), potem przez park. Park był górzysty, a na szczycie parku był zamek, którego nigdzie nie widziałam. Coś mi się zdaje, że nic już z niego nie zostało. Widziałam za to drzewo eukaliptusa.
Potem pojechaliśmy dalej na północ. Było jeszcze bardziej stromo, ale mama dzielnie pchała mnie pod górę, aż dojechaliśmy do takiej szutrowej drogi. Jak się okazało była to 9-kilometrowa trasa przygotowana specjalnie dla biegaczy i rowerzystów. Co chwila mijali nas jacyś ludzie. Jedni biegali, inni chodzili, a jeszcze inni jeździli na rowerach. Niektórzy szybko, inni wolno. My jechaliśmy wolno, bo ja nie mam siły na szybko. Widzieliśmy nawet biegaczy na orientację. Biegali z mapą, więc im nie przeszkadzaliśmy.

Mary pcha Hanię pod górę
W połowie drogi zrobiłam się głodna, więc usiedliśmy pod drzewkiem i dostałam jeść. Kiedy ruszyliśmy dalej okazało się, że jedziemy do takiej wielgachnej wieży. Tym razem to tatko sapał, pchając mnie pod górę i co chwila poprawiając parasolkę, tak by osłaniała mnie przed słońcem. Na górze odpoczęliśmy chwilę, a potem rozpoczęliśmy długą podróż w dół do hotelu. Usnęłam i obudziłam się dopiero na miejscu, w sam raz na karmienie :) Mama mówiła, że przeszliśmy ponad 20 kilometrów. Ja to jestem dobra!


Plac Catalunya nocą
Następnego dnia nigdzie rano nie poszliśmy, bo rodzice szli na jakąś galę i znów zostawili mnie z tym dziwnym panem. Poszłam oczywiście spać. Później słyszałam, że tata i mama zajęli trzecie miejsce w jakimś konkursie. Nie wiem jednak zupełnie o co chodzi.
Po obiedzie pojechaliśmy metrem do naszego nowego mieszkania. Przespacerowałam się starówką miasta. Było fajnie, ciepło, słonecznie i dużo ludzi. Po południu pojechaliśmy do Maca żeby coś zjeść. Niestety ja nic nie dostałam, ale mama obiecała mi na wieczór mleko o smaku Big Maca :) Byliśmy też w porcie. Widziałam dużo, dużo statków, takich małych i takich wielgachnych. I mewy też widziałam.
W nocy źle spałam. Śniło mi się, że już wracamy do domu, ale to na szczęście był tylko sen.


Fragment zabudowań klasztornych
Na sobotę mama zaplanowała super wyprawę do klasztoru. Najpierw jechaliśmy metrem, później godzinę pociągiem, a później jeszcze kilkanaście minut kolejką, która zawiozła nas na samą górę takiego masywu podobnego do gór skalistych. Nigdy nie widziałam gór skalistych, ale mama tak mówiła, a tata się z nią zgadzał. Pogoda znów była świetna, więc rodzice zabrali mnie na długi spacer pod górę. Po drodze wszyscy bardzo się dziwili, że taka młoda a już góry zdobywa. Mówiłam, że dla mnie to pestka. Martwię się tylko czy tata z mamą dadzą radę wjechać ze mną aż na szczyt ;) Tato nauczył mnie, że jak ktoś się o coś pyta, to na pewno o to ile mam lat i mam wszystkim mówić „seis semanas”. Tak robiłam, a wtedy robili jeszcze większe oczy niż zwykle. Dziwni ci ludzie.
Szkoda, że nie mogliśmy zostać dłużej w tych super górach. Tata szedł na jakiś mecz Barcelony wieczorem i musieliśmy wracać. Resztę wieczoru spędziłam z mamą w mieszkaniu. Tata wrócił dopiero o 23. Był zadowolony i ciągle klaskał i krzyczał „Barcelona”. Ja udawałam, że śpię.


Tom i Mary i Hania na plaży w Barcelonie
W niedzielę się spakowaliśmy i poszliśmy na ostatni spacer po mieście. Okazało się, że niedaleko nas odbywa się bieg uliczny na 10 kilometrów. Pełno ludzi. W życiu tylu na raz nie widziałam. I wszyscy na żółto. Mama strasznie żałowała, że nie pobiegła, ale ja się cieszyłam, no bo kto by mi dał jeść? Przecież nie tata :/ Dużo czasu nam zajęło dotarcie do plaży, bo wszędzie byli ci biegacze, i ulice pozamykali, i całe chodniki zajęli. Masakra. W końcu się jednak udało. Na plaży było dużo ludzi, piasek i palmy. Niektórzy kąpali się w morzu. Mama poszła zamoczyć nogi, a tata robił zdjęcia jakimś „gołym lachom”. Na końcu zrobiliśmy sobie zdjęcia we trójkę i musieliśmy już wracać po bagaże i jechać na lotnisko.
Podróż do domu minęła spokojnie. Tylko strasznie zimno w tej Polsce. Szkoda, że nie mieszkam w Barcelonie :(
Papa wam wszystkim. Dam jeszcze tatkowi coś dopisać, bo chce wam opowiedzieć o meczu. Mnie to nie interesuje…

Barcelona vs Almeria

Prawie gol... prawie robi różnicę ;)
Poprzednio jak byłem w Barcelonie akurat nie było żadnego meczu, więc tym razem, gdy trafiła się wyśmienita okazja, nie chciałem jej marnować. Zainwestowałem w najdroższy bilet (130 euro) i pełen wiary w udany spektakl ruszyłem razem z Maćkiem i Witkiem na mecz w sobotni wieczór. W metrze tłok jak na ruskim targu. Bylibyśmy się spóźnili gdyby nie doświadczenia w jeździe PKSami z Pabianic do Łodzi. Lata praktyki nauczyły nas, że jeżeli nie ma miejsca, to znaczy że ktoś musi wysiąść żeby ktoś mógł wsiąść. W wagonach wszyscy profilaktycznie trzymali się za kieszenie, z nami włącznie, ponieważ kilka dni wcześniej Witek stracił 200 euro na rzecz lokalnych kieszonkowców.

Pełne trybuny na meczu z ostatnią drużyną!
Pod stadionem się rozdzieliliśmy. Chłopaki wzięli trochę tańsze bilety (chyba po 80 euro) i siedzieli w innym miejscu niż ja. Miałem ładny kilometr dalej do mojego wejścia. Ulice pełne były kibiców zmierzających na mecz. Wypatrywałem jakichś oznak wrogości, ale wszystko przebiegało spokojnie, nie zauważyłem żadnych incydentów. Na stadion wszedłem bez problemów i już po chwili odnalazłem swoje miejsce. Fantastyczne. Pomimo tylu ludzi nie stałem dłużej niż minutę w kolejce. Do meczu było jeszcze ładnych kilkadziesiąt minut, ale zespoły już zaczynały rozgrzewkę. Almeria to ostatnia drużyna w tabeli, więc bałem się o wyjściowy skład Barcelony. Na szczęście niepotrzebnie. Wszyscy główni gracze pojawili się na boisku. Skupiłem się na rozgrzewce Messiego. Niesamowite było to z jaką lekkością obchodzi się z piłką i jak dokładnie potrafi ją dograć. Razem z Dani Alvesem wymieniali podania na długość połowy boiska. Widziałem wymianę pięciu takich piłek podczas której ani razu piłka nie dotknęła ziemi. Kopnięcie przez połowę boiska, przyjęcie, kilka żonglerek i kopnięcie. Czad! :)

Siedzę tam gdzieś
Sam mecz już nie był tak widowiskowy. Ewidentnie Barcelona postanowiła wygrać go jak najmniejszym kosztem. Oszczędzali się na rewanżowe spotkanie z Szachtarem Donieck. Pierwsza połowa bezbramkowa, nudna. Było kilka akcji, ale chyba żadnego strzału w światło bramki. Messi chodził po boisku. Do biegu podrywał się tylko jak dostał piłkę. Przez cały mecz liczyłem ile razy uda się zabrać Messiemu piłkę. Naliczyłem trzy desperackie wybicia piłki spod jego nóg. Nieźle :) Na stałe było przy nim dwóch zawodników, a jak dostawał piłkę, to 3-5.
Nudna gra zaowocowała wynikiem 0:0. To oczywiście oznaczało, że w drugiej połowie musi się coś ruszyć, prawda? Otóż nie. Druga zaczęła się tak samo leniwie jak pierwsze. Siedziałem sobie i myślałem: „Kurwa, dałem 130 Euro za mecz Barcelony i jeszcze nie zobaczę żadnej bramki, zajebiście”. Na szczęście kilka minut później gola strzeliła Almeria (na stadionie przez chwilę zrobiło się dziwnie cicho ;)). To spowodowało, że Barca poderwała się do gry i nareszcie ujrzałem zespół któremu przyszedłem kibicować. Kilka minut później był już remis. Kilkanaście minut później było już 2:1… i znów gra siadła. W 90 minucie gola zdobył jeszcze Messi podwyższając wynik na 3:1.

O! Tutaj! Kto mnie znajdzie? Zielona koszulka ;)
Ogólnie mi się podobało. Byłoby pewnie fajniej, gdybyśmy poszli na środowy mecz z Szachtarem (5:1), ale niestety zajęcia z VISY nam na to nie pozwoliły. Po meczu wszystkie ulice wokół stadionu stanęły. Poruszali się tylko ludzie. W metrze jeszcze większy tłok niż poprzednio. W dodatku tuż obok nas kogoś okradli. No ale cóż, przyzwyczailiśmy się przez te kilka dni, że święte miasto to to nie jest. Incydentów kibolskich za to nie odnotowałem.
Warte podkreślenia jest to, że pomimo niskiej rangi meczu stadion był pełen (jest w stanie pomieścić prawie 100 tys. Kibiców)! Na krzesełkach wokół mnie siedział cały przekrój społeczeństwa, rodziny z dziećmi, młodzież, starsi również. Atmosfera była fantastyczna i absolutnie nie żałuję tych 130 Euro :)
Barca! Pach pach pach… Barca!

Relacja z meczu, najciekawsze akcje, bramki: http://www.youtube.com/watch?v=ktqgndyJU9g

Zdjęcia z meczu są autorstwa Macieja Kuleszy!

Comments

One response to “Barcelona po raz drugi”

Marian pisze...
17 kwi 2011, 14:45:00

Hanka taka młoda a jaka wygadana.. Dobra bratanica!

Prześlij komentarz