Obóz wielkanocny w Siedlcu


Tom i Mary i Hania na Dupce ;)
W piątek przedostatniego tygodnia kwietnia wróciłem do domu trochę wcześniej. Spakowałem się w godzinę, sprawdziłem czy moje dwie kobietki są gotowe i chwilę później już ładowaliśmy się do auta z naszymi wszystkimi bagażami. Celem był Siedlec, kawałek za Częstochową, gdzie już trenowała wojewódzka kadra juniorów wraz z częścią naszego klubu sportowego.

Zajechaliśmy "na raz" - bo teraz tak mierzy się nasze podróże, ilością karmień jakie trzeba odbyć :) Hanka była bardzo dzielna i spała do końca. Na miejscu szybko zakwaterowaliśmy się w... dziesięcioosobowym pokoju. Tylko taki był wolny na piętrze gdzie nocowała cała reszta. Z początku chcieli nas wcisnąć do dwójki w jakiejś przybudówce, ale na szczęście ta dziesiątka była wolna do piątku, więc przynajmniej przez tydzień mogliśmy być z całą resztą obozu. Po rozpakowaniu okazało się, że zajmujemy 8 łóżek, więc pokój wcale nie był dla nas za duży :)

Cziken leci na liniówkę
Przyjechaliśmy po klasyku, a więc kolejnego dnia, w sobotę, musiała być liniówka. Odmiennie do innych obozów tutaj Kołczu podzielił trening na dwie części, które biegaliśmy bez przerwy. Początkowa liniówka po kilku leniwych kilometrach przechodziła w normalną trasę, na której było do zgarnięcia kilka przyjemnych punktów. Z uwagi na mój mały kilometraż postanowiłem biegać bardzo spokojnie na tym obozie i większość treningów wykonywać w pierwszym zakresie. To oczywiście oznaczało, że nie miałem szans w pojedynkach z Marianem, ale jeszcze przyjedzie czas!
Popołudniami odbywały się treningi sprawnościowo-koordynacyjne (chyba że akurat był klasyk - wtedy popołudnie było wolne), a o poranku sławne rozruchy. Kołcza ulubionym miejscem do ich prowadzenia była okoliczna Dupka. Tak, to nie jest przejęzyczenie ani żart :) Wieczorami miała miejsce analiza tras oraz rozdanie nagród dla najlepszych (Michałki! Mniam!). Rozstrzygnięcia były nieco spaczone ze względu na masowo znikające punkty, ale nikt się tym nie przejmował, a najmniej Trener. Hitem było, jak któregoś dnia podczas rozstawiania trasy na Bramie Twardowskiego zdjął punkt który sam chwilę wcześniej rozstawił. Myślał, że to płachta z poprzedniego treningu na Bramie :) Szok!


Snesu, nasz rasowy snajper, była filarem drużyny
Ponieważ przywiozłem piłkę, więc nie mogło zabraknąć na obozie kilku wesołych meczy koedukacyjnych. Za każdym razem się sporo nabiegaliśmy (no ja to może nie...) i ubawiliśmy, a za pierwszym razem mieliśmy nawet dodatkową atrakcję. Graliśmy na boisku przylegającym do schroniska młodzieżowego. Teren był ogrodzony niską siatką i niestety kilka strzałów Mariana poszybowało na tyle wysoko, że trzeba było przeskakiwać przez siatkę i zbierać piłkę z sąsiedniego pola. Po kilku takich wybrykach podczas kolejnego super-strzału mistrza Mariana piłka po raz kolejny minęła spojenie bramki o milimetry i wylądowała daleko na wrogim polu. Wtedy to otwarły się żelazne wrota twierdzy nieprzyjaciela a z nich wychynął prawdziwie maszkarny potwór, który bez wahania chwycił piłkę i biorąc nogi za pas krzyczał, że będziemy ją mogli odebrać pod "siódemką" (chodziło o adres kierownika schroniska). Poszliśmy pana przeprosić, porozmawiać i poprosić by oddał piłkę. Obiecaliśmy już więcej jej za płot nie wykopywać.
Czekając na Kołcza ćwiczymy bieg przez płotki
Gość jednak był nieugięty, darł się, pyskował, w kółko powtarzał to samo, że piłka będzie do odebrania pod "siódemką". Poprosiłem o jego nazwisko, zeznał, że nazywa się Nieważne. Nikt nie chciał ładować się na jego posesję, której bronił wściekle ujadający pies, więc poszliśmy do kierownika poprosić o interwencję. Po krótkiej rozmowie okazało się, że to jakaś patologiczna rodzina i z nimi nie da się dogadać. Już kilka razy zabierali piłki wybite za siatkę i nigdy nie oddawali. Zeznania te potwierdzały także lokalne dzieci, które akurat tego dnia grały z nami w piłkę. Kiedy uprzedziłem uprzejmie szanownego pana Nieważnego że wezwę policję powiedział: "A wzywaj". No to wezwałem :)

Chrupek na rozgrzewce rozciąga łydki
Kiedy przyjechała było już ciemno. Opowiedziałem co się stało, podałem swoje dane i zaprowadziłem panów policjantów pod adres pana Nieważnego. W drewnianej chacie którą okupywał paliło się światło. Policja omiotła podwórko latarkami i okazało się, że szwenda się po nim jego żona, która zareagowała dopiero na drugie stanowcze wezwanie policji i wreszcie podeszła do płota jak i my podeszliśmy. Okazało się, że pani nazywa się Niewiem. Stawiała opór jakieś dziesięć minut. Bełkotała strasznie. Ale w końcu po wielu groźbach ze strony reprezentantów organu władzy oddała piłkę. Pan Nieważne nawet nie wyszedł z domu pomimo tych wszystkich krzyków, niezły chojrak. Tak więc piłkę udało się odzyskać, dzięki czemu mogliśmy jeszcze kilka razy zagrać, a zawsze była przy tym kupa śmiechu :)

W połowie obozu odjechało kilka osób z Azymutu a dojechały dziewczyny z Orientusia (Agata i Aneta). Ja i Mary musieliśmy opuścić naszą salę i przenieśliśmy się do przedszkola na parterze, co niezwykle ucieszyło Hankę (tyle zabawek!). Szkoda że nie umiała ich jeszcze chwytać ;)


Nudzimy się i planujemy fuzję Azymutu i Orientusia
Wróćmy do treningów. Klasyk generalnie był co trzy dni (taki skrócony, nie że zaraz 15 kilometrów ;)). Czasem na mapie bez dróg, czasem z drogami, ale zawsze w skałkach, które na jurze są wszędzie. Miałem kilka bardzo udanych biegów oraz kilka kiepskich. Ani razu nie udało mi się pobiec bezbłędnie na Bramie Twardowskiego, co już jest chyba tradycją... Dobrze sobie radziłem na mapach bez dróg (poza jednym dniem) i generalnie dawałem jeszcze młodym popalić. Cziken starał się jak mógł, ale nie wiem czy udało mu się wygrać ze mną chociaż raz. Marian i Chrupek (ten drugi szczególnie) byli poza zasięgiem.
Jedyny trening jaki pobiegłem na maksa to były pętle. Przegrałem na nich z Marianem 45 sekund (z Chrupkiem ze dwie minuty). Resztę biegałem spokojnie, starałem się nie wchodzić w trzeci zakres. Nogi zaczęły mnie boleć w połowie obozu. Rozścięgno podeszwowe wciąż doskwiera. Boli też jedno kolano od zewnętrznej strony, ale dopiero po kilku ładnych kilometrach biegu (zapalenie pasma biodrowo-piszczelowego?). Trzy tygodnie temu, jeszcze przed Pucharem Doliny Bobru robiliśmy badania do licencji i podczas pobierania krwi babka przekłuła mi żyłę na wylot. Do dziś ma siniaka na pół ręki, ale na szczęście kilka dni temu wreszcie przestało boleć i jest coraz lepiej.

Mary i Greg na malowniczym wzniesieniu
Mary z dnia na dzień biegała coraz szybciej. Pod koniec obozu przegrałem z nią dwa biegi. Była to wprawdzie wina błędów na mapie, ale i tak widać, że jej forma rośnie.Na każdym treningu towarzyszyła nam oczywiście Hanka, która zazwyczaj grzecznie spała w wózku i nie sprawiała problemów. Moskitiera i folia przeciwdeszczowa tym razem się przydały. Muszę przyznać, że wózek, pomimo że dość drogi, spisuje się bardzo dobrze.

Ciekawą przygodę zaliczyliśmy ostatniego dnia obozu. Od rana padało, a temperatura na zewnątrz nie napawała optymizmem. Jednak jesteśmy twardzi, więc na trening wyjechaliśmy. Po dziesięciu minutach biegu w ulewnym deszczu i temperaturze 1-2 stopnie miałem już serdecznie dosyć. Na dodatek kolano doskwierało mocniej niż w poprzednie dni. Stwierdziłem, że trasy i tak nie przebiegnę, więc postanowiłem poczekać aż wszyscy ruszą i zebrać chociaż kilka punktów.
W drodze na trening. Liniówka po gęstym! Bleh!
Długo nie czekałem. Było tak zimno, ze każdy rwał sie do lasu, byle tylko biec. Wybiegłem po dziesięciu minutach strasznie zmarznięty. Wróciłem po 30-40 z pięcioma punktami, a w samochodzie już czekała Mary, która zeszła z trasy przy szóstce. Była już też Aneta. Odwiozłem je do schroniska i wróciłem na metę. Tam czekali już Kołczu, Ruda i Ścieża. Kilka minut później dołączyła ostatnia dwójka - Snesu i Cziken. Wszyscy przemarznięci na wskroś. Cziken stwierdził, że na żadnym treningu w zimę nie zmarzł tak jak tego dnia w deszczu. Niestety trafiliśmy na najgorszą możliwą pogodę, czyli mocny deszcz i temperaturę około zera. Z bólem serca wysłaliśmy Rudą i Ścieżkę po 4 punkty, na jeden postawiony najdalej od startu machnęliśmy ręką. Wszyscy chcieli jak najszybciej znaleźć się w ciepłym śpiworze, albo chociaż założyć suche ubranie. Niezłego psikusa spłatała nam aura ostatniego dnia. Godzinę później padał już śnieg ;)


Ostatniego dnia padał śnieg. W maju! :)
Podsumowując uważam obóz za bardzo udany. Jest to kolejny nasz wyjazd z małą Hanią (w połowie zgrupowania kończyła dwa miesiące), co pokazuje dobitnie, że małe dziecko to nie jest taka kotwica jak niektórzy mówili i nadal można być aktywnym. Oczywiście wymaga to więcej planowania i determinacji, ale dla chcącego nic trudnego.
Dziękujemy serdecznie wszystkim uczestnikom i trenerowi za pomoc w opiece nad naszym małym szkrabem! Z żalem wracamy do domu, bo było naprawdę super! :)

Comments

No responses to “Obóz wielkanocny w Siedlcu”

Prześlij komentarz