Grand Prix Polonia - witamy w piekle

Kolejna fala upałów w tym roku zastała nas na GPP. Skwar lał się z nieba wiadrami, powietrze było suche jak kał wielbłąda na opał i oczywiście wszyscy pocili się jak świnie. Czyli generalnie to co wszyscy orientaliści lubią najbardziej.

Już pierwszego dnia było bardzo ciepło, a na następny zapowiadali kulminacyjną falę upałów. "Co to będzie?" - wszyscy łapali się za głowy. No cóż... najpierw trzeba przeżyć dzień pierwszy, a lekko nie było. Trasy z dużą ilością przewyższeń zupełnie nie nadawały się dla takich leszczy jak ja (nie trenuję już prawie dwa miesiące), co też doskonale było widać podczas biegu. Początek mega-spokojnie.
Relaks przed finałem sprintu
Pierwszy zakres. Zacząłem iść dopiero na czwarty punkt, bo było sporo pod górkę. Potem już wszystkie górki zazwyczaj maszerowałem. Nie ustrzegłem się błędów i popełniłem przynajmniej trzy, w tym dwa całkiem spore. Całość oceniam na jakieś 7 minut straty. Generalnie jednak, pomimo tego że umierałem - podobało mi się. Las był całkiem przyjemny, punkty ciekawe i trasa stanowiła pewne wyzwanie. Wszechobecne komary mobilizowały do poruszania kończynami :)
Na metę dotarłem z czasem 71 minut, czyli tempo powyżej 10 minut na kilometr. Można by pomyśleć, że kiepsko, ale i tak byłem całkiem zadowolony. Spodziewałem się, że będę miał problemy z ukończeniem trasy, a dałem radę. I już szybko zaczynałem regenerować się na wieczorny sprint, który miał być kwalifikacją do finału dnia następnego.

Ruszyła pierwsza minuta
Sprint się opóźnił. Niektórzy nie zdążyli dojechać. Co począć... Trasy były bardzo krótkie, więc nastawiałem się na super szybki mikro-sprint. Zawiodłem się strasznie. Pierwszy minus już na starcie. Minuta z mapą w boksie - na mikro-sprincie? Bez sensu! A podczas tej minuty zobaczyłem coś, co zniechęciło mnie do dalszego biegu. Biegówa, proste punkty. Celowe ustawienie punktów w sposób, który wymuszał spore nakładanie drogi. W sumie zamiast 900 metrów wyszło z 1800. Szkoda. Myślę, że można tam było zrobić coś ciekawszego. A najgorsze jest to, że zakwalifikowałem się do finału! :(
Wieczorem zaaplikowałem sobie zasłużony odpoczynek z książką w ręku. Nareszcie poczułem się jak na urlopie.
Drugiego dnia wszyscy wypatrywali zbliżającej się ściany ognia. Poranna temperatura nie zwalała z nóg. Samochód pokazywał mi 24 stopnie - znośnie. Wystartowałem spokojnie, a co. 8 km to nie w kaszę dmuchał. Trzeba się oszczędzać. Niestety zapomniałem, że dziś piętnastka i już na pierwszy małe wahnięcie. Potem leciałem dobrze, aż do dwunastki. Utrata kontaktu z mapą, strata z 5-6 minut.
Walka była zacięta :)
Na domiar złego ominąłem wodopój i kiedy się zorientowałem że już innego nie mam na trasie nie chciało mi się wracać tych dwustu metrów po kubek wody. Szybko okazało się, że to był duży błąd. Cztery punkty przed końcem kompletnie mnie ścięło z nóg. Zaczął się marszobieg. Ledwo doczłapałem do mety, a tam marzyłem już tylko o kubku, kubku, kubku, kubku i jeszcze jednym kubku wody!!! Doszedłem do siebie dopiero po zimnym prysznicu (Straż Pożarna FTW!). Termometr w samochodzie pokazywał co najmniej 32 stopnie.
Po południu zrezygnowałem z biegania sprintu (chyba jednak z achillesem nie jest tak dobrze jak mi się zdawało) i ruszyłem na trasę jako fotograf. Fajnie było zagrzewać wszystkich do boju a samemu się poopieprzać. Tym razem bieg był sporo ciekawszy od eliminacji i w sumie trochę żałowałem, że nie pobiegłem. Groszek, który za mnie wystartował, popełnił na trasie dwa duże błędy i z medalu nici ;)

Ale analiza już na spokojnie... ;)
Ostatniego dnia o wszystkim miał zadecydować sprint. W sumie niewiele mnie obchodziła moja pozycja i nawet nie wiedziałem który jestem. Cieszyłem się tylko, że trasy będą krótkie. Tego dnia zabrakło na starcie kilku ważnych elementów. Upał był niemiłosierny, a organizatorzy zapomnieli o wodzie przed startem (strefa zamknięta zmuszała niektórych do ponaddwugodzinnego oczekiwania na start. W dodatku była tylko jedna ubikacja, którą otwarto dopiero po starcie minuty zerowej. Krótko mówiąc strefa startu, jak już mnie ten sezon zdążył przyzwyczaić, jest takim mitycznym stworzeniem jak nadgodziny w pracy. Ostatnią rzeczą na jaką zwrócę uwagę to po raz kolejny minuta z mapą w boksie. Wydaje mi się, że przed sprintem to nie ma sensu...
Żeby jednak nie było, że tylko narzekam, spieszę nadmienić, że trasy były fajne. Teren pozwalał autorowi na swawolę i było nad czym główkować. Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie fakt, że znów nie miałem siły biec i cały czas czułem, że poruszam się jak żółw.
Zakończenie przebiegało bez zbędnych opóźnień i zakłóceń i muszę przyznać, że szło sprawnie pomimo wielu rozdanych nagród w rozmaitych kategoriach.
Przyjemne zawody, szkoda tylko, że w strugach niebiańskiego żaru, ludzkiego potu i hordy komarów. No ale to akurat już winą organizatorów nie było ;-)

Comments

No responses to “Grand Prix Polonia - witamy w piekle”

Prześlij komentarz