Nocne bieganie - Chechło

Czwartek - mam zaplanowane 2 treningi, o 18.00 aerobik i o 21.30 bieg nocny na orientację. Pogoda zupełnie nie sprzyja jakiejkolwiek aktywności, temperatura w cieniu przekracza 30 stopni ale jak trening to trening, idę na aerobik. Niestety tylko ja, nikt więcej nie przyszedł - zajęcia odwołane :(
Nie martwię się, jeszcze jeden trening mam zaplanowany na dzisiaj.

O 21 jesteśmy już gotowi, kolce i kompasy spakowane, baterie naładowane, ostatnie wejście do kuchni po bidon i nagle za oknem widzę błysk. Po chwili wiatr sięga już 6 w skali Beauforta czyli: Duże gałęzie w ruchu. Słychać świst wiatru nad głową. Kapelusze zrywane z głowy. By po 3 minutach dojść do 8 stopnia - Gałązki są odłamywane od drzew. Samochody skręcają pod wpływem wiatru. Jednym słowem BURZA.
Szybka domowa narada… i jedziemy. Wracam jeszcze po folie na mapy (bez nich nie dali byśmy rady). Wyjazd z parkingu z jednej strony blokują już połamane gałęzie ale deszcz dopiero kropi. Gdy dojeżdżamy na miejsce zbiórki, pod szkołą podstawową, leje. Sięgamy po telefony i rozwiewamy wątpliwości innych zawodników co do sensu życia i wyjścia z domu. Z planowanych 7 osób odlicza się aż 6 śmiałków - Tomek, Mary, Olej, Chrupek, Gohan, Piotrek. (o dziwo wszyscy byli bardziej podekscytowani niż zmartwieni burzową aurą. Tak to już jest w naszym klubie. Najlepsze treningi są w strugach deszczu, a najlepsze mecze w kałużach po kostki ;-)) Dodatkowo pojawia się Podzio, którego tata przywiózł z Łodzi.

Jedziemy do lasu (50-60 na godzinę, bo szybciej się nie dało. Wycieraczki nie nadążały ze zgarnianiem wody z szyby). Punkty już stoją (Bany ustawiała w dzień), mapy narysowane, tylko w folię trzeba włożyć. Zakładamy kolce i … siedzimy w samochodzie :) Nikt ze śmiałków nie wyrywa się pierwszy (oj tam nieprawda. Czekaliśmy po prostu na drugi samochód z resztą zawodników! :-)). Deszcz pada, a od czasu do czasu ciemność lasu rozświetla błysk i widać prawie jak w dzień. Pierwszy z samochodu wychodzi Tomek i idzie po rzeczy do bagażnika. Ja też postanawiam już wyruszyć, żeby chłopaki nie musieli na mnie czekać po biegu. Namawiam Gohana i wychodzimy z samochodu. Pada ale jest bardzo ciepło, temperatura nie spadła poniżej 20 stopni. Idealne warunki do biegania - wspaniałe, świeże powietrze. Wyruszam na mapę A.

Pierwszy punkt, omijam gęste i zamiast rowem biegnę ścieżką. Trochę bez sensu bo punkt jest na rowie, a ja gdzieś w lesie i do tego po drugiej stronie ogrodzenia, które jakoś magicznie wyrosło tuż koło mnie. Zawracam do rowu i już rowem do punktu. Do drugiego rowem, ścieżką, drugą ścieżką i już jestem… za daleko :( To jest piękno nocnych biegów, nawet jak znasz mapę na pamięć to można się zgubić. Wracam a jakieś światełko już odbiega od punktu. Dalej już bezbłędnie. Wpadam na metę po 24 minutach, cała mokra ale gotowa na zmianę mapy i dalszy bieg. Problem jest tylko jeden, nie ma mapy. Światełko, które mnie mijało zabrało ostatnią mapę B, a nikt inny jeszcze nie wrócił. Czekam, po 4 minutach wbiega Podzio, daje mi mapę i ruszam na drugą pętlę. Tym razem mniej błędów, tylko piąty punkt w wykopie sprawił mi problem . W dzień wykop byłoby widać z drogi ale w nocy go nie widziałam i przebiegłam. Na mecie czas znowu 24 minuty. Podzio już pojechał, a reszta się przebiera.

Ja ruszyłem niedługo po Mary, ale na mapę B. Pożyczona lampka typu "ryniacz" dawała mało światła, ale do tego zdąrzyłem się już przyzwyczaić. Z Silvą biegłem tylko raz w życiu, w Szwecji koło Goteborga. Różnica zasadnicza :) Pierwszy punkt błysnął mi z drogi, ale pomyślałem, że to foliówka, bo taki marny odblask. Potem jednak się okazało, że tak właśnie wyglądają nasze punkty obklejone specjalną taśmą. Spoko, na następnym będę już wiedział. Na drugim dogonił mnie Chrupek. Obaj w strugach rzęsistego deszczu czesaliśmy bagno. W końcu znalazłem drogę i chwilę potem punkt, a Chrupek dogonił mnie już w drodze do następnego punktu. Kolejne kilka punktów z Chrupkiem sprawiły, że zacząłem się zastanawiać nad pewnym dziwnym zjawiskiem. Otóż jego silva, dając dużo więcej światła sprawiała, że przed oczami pojawiały mi się takie duże mroczki utrudniające widzenie. Ponieważ był to trening i ciąganie się nie miało sensu odpuściłem Chrupka i dałem mu minutę przewagi. Wzrok wrócił do normy.
Po błędach na dwóch pierwszych punktach dalej było już całkiem zgrabnie, choć powoli (BCI). Co jakiś czas las rozświetlały błyskawice, co sprawiało, że był to bieg nocny z elementami pamięciówki. Trasa bardzo fajna, wszystkie punkty stały tam gdzie powinny. Super trening.

Wsiadamy do samochodu i po drodze wymieniamy wrażenia z biegu. Każdy zrobił jakieś błędy, będzie co wspominać. Wracamy z otwartą na oścież szybą, bo parowało jak diabli!

Rano z wiadomości dowiadujemy się, że siła wiatru była 10 - Drzewa wyrywane z korzeniami. Poważne zniszczenia konstrukcji. W Łódzkim zginęły 2 osoby. Dobrze, że nam nic się nie stało.

Komentarze Tomka

Wielka wyprawa w małe góry

Marysia już od dwóch tygodni planowała tą wycieczkę. Zajęła się wszystkim, od wybrania terminu, zaplanowania trasy, rozeznania w cenach, aż po rezerwację biletów wejściowych i noclegu. Czułem się jak na wycieczce z biurem podróży ;) Brakowało mi tylko komentarza do zabytków, które oglądaliśmy.
Wycieczka została zaplanowana na dwa dni. Pierwszy z silnym akcentem górskim, czyli dużo chodzenia i piękna leśna natura, a drugi zawierający więcej walorów „ruinowo-zabytkowych”, czyli zwiedzanie.
Wyruszyliśmy przed 9 rano z domu i po trzech godzinach jazdy dotarliśmy do pierwszego punktu wycieczki – Bodzentyn.
Do zwiedzenia zabytkowy kościół i ruiny zamku. Szybko się okazało, że zabytkowy kościół właśnie jest odnawiany i nie było co zwiedzać, a zabytkowe ruiny zamku też nie prezentują sobą nic ciekawego. Niewiele zostało z ich dawnej świetności…
Niezrażeni omówiliśmy dalsze punkty wycieczki. Dostałem do wyboru cztery warianty:
- easy – około 10 km
- medium – około 20 km
- hard – około 30 km
- god – około 45 km
Cztery dychy to dość sporo, zwłaszcza że nie jestem długodystansowcem, więc zdecydowałem się na wariant „hard”. Trzydzieści powinienem dać radę.
Plan był taki, by dojechać do Świętej Katarzyny i stamtąd wejść na Łysicę, a dalej czerwonym szlakiem na Łysą Górę i z powrotem. Luzik, pomyślałem.
Święta Katarzyna była niedaleko. Łatwo znaleźliśmy wejście na szlak, a tuż obok parking prywatny za 5 PLN (bez ograniczenia czasowego). Przebraliśmy się, wdzialiśmy plecaki z prowiantem i piciem i pełni zapału wyruszyliśmy, niemalże w samo południe.
Musieliśmy utrzymywać raźne tempo marszu by wyrobić się przed zmierzchem. Wstęp do parku narodowego kosztował nas po 5 PLN od głowy, ale byliśmy na to przygotowani. Już po piętnastu minutach zrzucaliśmy wierzchnie warstwy ubrania i kontynuowaliśmy w krótkich rękawkach. Szybki marsz pod górę dostatecznie nas rozgrzewał.
Wejście na Łysicę zajęło nam około 30 minut. Szlak prowadził bardzo ładną ścieżką, pokrytą prawie na całej powierzchni dużymi kamieniami. Szło się mało wygodnie, ale wyglądała ładnie ;).
Łysa Góra czekała na nas dokładnie w połowie zaplanowanej drogi i była punktem zwrotnym. Po napotkanych tabliczkach z czasami dojścia do kolejnych punktów szlaku zorientowaliśmy się, że idziemy dwa razy szybciej niż pokazywały (czasami nawet trzy!) i szybko wyliczyliśmy, że cała wycieczka powinna nam zająć około 8 godzin. Szlak wiódł najpierw przez las, z górki, potem kawałek asfaltem, pośród pól pełnych zbóż i truskawek, a potem znów przez las, ale tuż przy jego brzegu. Zrobiliśmy kilka krótkich przystanków na picie lub zdjęcia i jeden dłuższy na obejście podmokłego terenu. Zanim się obejrzeliśmy wkroczyliśmy do małej wioski leżącej tuż pod Łysą Górą. Zaskoczyła nas ilość turystów i komercja jaką tam zastaliśmy. Na Łysicy nie było nic, a tutaj masa straganów, budek, autokarów, pociąg, bryczki. Co kto lubi. Droga na górę wiodła asfaltem. Nic ciekawego :(.
Tuż przed szczytem zatrzymaliśmy się na tarasie widokowym i podziwialiśmy jedno z większych gołoborzy w Polsce. Posililiśmy się i poszliśmy dalej obejrzeć kościół Świętego Krzyża (podobno stąd nazwa gór świętokrzyskich!). Akurat odbywał się tam ślub, więc nie zajrzeliśmy do środka (nie to żebym żałował…). Zrobiliśmy kolejny krótki przystanek na coś do jedzenia i zebranie sił na drogę powrotną. GPS pokazał nam 19,5 km, co oznaczało, że zamiast 30 km musimy zrobić prawie 40. No trudno…
Droga powrotna nie była już taka przyjemna. Zaczynały boleć nogi, a i trasa ta sama. Szliśmy szybko i tylko dwa razy stanęliśmy się coś napić. Gdy doszliśmy do odcinka wiodącego asfaltem postanowiliśmy kupić trochę truskawek, ale dobrzy ludzie dali je nam za darmo i to więcej niż byliśmy w stanie zjeść. Jakieś pięć kilometrów dalej podarowaliśmy te truskawki innej parze napotkanej na szlaku. Wejście drugi raz na Łysicę kosztowało już wiele wysiłku, ale zejście było już dość przyjemne, choć wiedzieliśmy, że zakwasy będą na pewno. W sumie całość zajęła nam niecałe 7,5h. (tyle pokazywała tabliczka na Łysej Górze do Świętej Katarzyny).
Skoczyliśmy na szybko do Kielc na super drogą pizze (prawie 35 PLN!) a później już prosto do Ostrowa (agroturystyka) gdzie po szybkim prysznicu z łatwością usnęliśmy.
Drugi dzień upłynął nam na spokojnym zwiedzaniu, przerywanym pojękiwaniem (zakwasy!).
Najpierw zamek w Chęcinach, który prezentował się całkiem ładnie, a potem główna atrakcja wycieczki – jaskinia Raj.
Dzięki wcześniejszej rezerwacji biletów weszliśmy bez problemu. Wiele osób było odsyłanych z kwitkiem lub czekali aż zwolnią się jakieś miejsca przy kolejnym wejściu (były co 15 minut). Dostaliśmy elokwentnego i dowcipnego przewodnika, która ciekawie opowiadał o historii jaskini, procesach jakie doprowadziły do jej ukształtowania, a także formach stalaktytach, stalagmitach i innych dziwnych rzeczach jakie mogliśmy tam zobaczyć. Jaskinia była bardzo ładna i na pewno warta zobaczenia. Polecam!
Ostatnim punktem wycieczki były ruiny dużego zamku o nazwie Krzyż Topór. Mury tego zamku zachowały się w całkiem przyzwoitym stanie i wiele osób wałęsało się po jego zakamarkach. Idąc w ich ślady obeszliśmy wszystko co się dało i nie znaleźliśmy nic oprócz kamieni. Trochę szkoda, że komnaty i części zamku nie były ładnie opisane, no ale w końcu to tylko Polska. Nie można wymagać za wiele.
Wychodząc z zamku odhaczyliśmy ostatni punkt programu i mogliśmy ruszać do domu. Oczywiście nie omieszkaliśmy odwiedzić McDonalda w Kielcach ;)
Wycieczka zajęła nam dwa dni i kosztowała około 120 PLN na dwie osoby (wejściówki, bilety, noclegi, bez jedzenia i przejazdu). Polecamy wszystkim zastanawiającym się jak spędzić wolny weekend :)

Witamy na naszym blogu

Tutaj dowiesz się:
- gdzie ostatnio biegaliśmy i gdzie planujemy pobiegać, ale i nie tylko, bo czasem także chodzimy ;-)
- ile trzeba się nabiegać żeby jeść pizze 2 razy w tygodniu i nie przytyć
- dlaczego nie wolno zostawiać kanapek z pasztetem w plecaku
- jak sprzątać jeśli kot boi się odkurzacza i szczotki do zamiatania
- dlaczego nie wolno bawić się z Ogniem i spać z odkrytymi stopami :)