Tatry - reaktywacja

Oj działo się, działo. Ostatnia wyprawa w góry była fajna, słoneczna i bardzo pouczająca. Dowiedzieliśmy się na przykład, że wchodzenie po prawie pionowej ścianie składającej się z trawy, śniegu i odpadających kamieni grozi śmiercią. Przy okazji odkryliśmy w sobie talent wspinaczkowy i nauczyliśmy się, że powyżej 2k zimą to tylko w rakach i z czekanem. Dobre są takie wycieczki. Człowiek potem mądrością tryska wszem i wobec.

Mary wpadła dość późno, bo tuż przed północą. Przespaliśmy się i rano wyszliśmy na szlak z ambitnym planem zdobycia Kościelca. Ruszyliśmy znaną nam już drogą, czyli niebieskim szlakiem przez schronisko Murowaniec aż do Czarnego Stawu Gąsienicowego. Stamtąd zaczynała się prawdziwa wyprawa. Postanowiliśmy wejść na Karb czarnym szlakiem, a potem na Kościelec. Zawrócić i wejść jeszcze na Świnicę (jak starczy czasu). Droga na Karb wyglądała dość niewyraźnie, ale poszliśmy. Były przed nami jakieś ślady i to nimi się kierowaliśmy, ale niestety ślady nie szły szlakiem. W rezultacie zamiast w prawo nad skałami poszliśmy prosto, takim dość stromym żlebem. Do pewnego czasu nie wyglądał źle, ale nadszedł taki moment, w którym stwierdziliśmy, że wchodzi się już cholernie ciężko a gdy obejrzeliśmy się za siebie stwierdziliśmy, że zejść to na pewno nie damy rady. Pozostawało przeć do przodu, a muszę przyznać, że nóżki trochę się trzęsły. Odpadnięcie od ściany naprawdę groziło śmiercią. Najgorsze było to, że wyżej zaczynała się trawa pokryta cienką warstwą śniegu, co sprawiało, że całość była dość śliska i mało bezpieczna. W końcu jednak, jak się domyślacie, weszliśmy na górę i jednogłośnie stwierdziliśmy, że już więcej takich niebezpiecznych podejść tego dnia nie robimy. Odsapnęliśmy chwilkę, opanowaliśmy emocje i ruszyliśmy w stronę Kościelca, który był już na wyciągnięcie ręki. Po drodze cyknąłem kilka fajnych fotek Czarnego Stawu i Świnicy, która malowała się nam w całej okazałości. Gdzieś tak w połowie drogi na szczyt zawróciliśmy. Zgodnie z wcześniejszym postanowieniem nie mogło stać się inaczej. Droga była śliska i o ile pod górę jakoś szło, to obawialiśmy się schodzenia. Utrata przyczepności i zjazd w dół mógłby się źle skończyć. Wszędzie pełno wystających skał i stromizna też niemała. Nie żałuję. Kościelec nie ucieknie, a schodząc obiecałem mu, że jeszcze mu się ode mnie dostanie.
Gdy zeszliśmy spotkaliśmy dość sympatycznego faceta, który w delikatnych słowach dał nam do zrozumienia, że wchodzenie żlebem na Karb było kompletnym debilizmem i mamy niezły fart, że nic nam się nie stało. Cóż. Wiedzieliśmy to bez niego, ale miło, że ktoś się o nas troszczy. Pożegnaliśmy się grzecznie i ruszyliśmy na Świnicę (choć już wtedy przeczuwałem, że nic z tego nie będzie). Trochę zbłądziliśmy, bo znów szlak nie był wydeptany, ale w końcu przeszliśmy do czarnego szlaku i zaatakowaliśmy przełęcz pod Świnicą. Przed nami na stromym, ośnieżonym podejściu widzieliśmy sylwetki czterech osób. Po śladach poznałem, że wszyscy mają raki. Mimo to szliśmy szybciej od nich i prawie ich dogoniliśmy. Na górze okazało się, że to prawie same kobiety.
Świnicę sobie darowaliśmy. Czasu było mało, a i nie wyglądała wcale lepiej od Kościelca. No cóż, pokonani dwa razy. Trudno, nie wstyd przegrać z przeciwnikiem co ma ponad 2000 metrów. Wróciliśmy łatwiejsza trasą: na Kasprowy Wierch i w dół zielonym szlakiem. Na Kasprowym oczywiście pełno niedzielnych turystów. Powjeżdżali kolejka i szpanują :) Musieliśmy śmiesznie wyglądać, brudni, obtyrani, ledwo żywi, a tam rodzinki z dziećmi, panowie ze swoimi paniami, umalowane laseczki. Gdzie te dzikie Tatry ja się pytam?
Droga w dół była łatwa, choć trochę nudna. Po wizycie w pokoju i zmianie ciuchów na jakieś mniej śmierdzące zafundowaliśmy sobie obiado-kolację na miarę naszych całodziennych wrażeń i choć kosztowała sporo to była pyszna.

Na niedzielę postanowiliśmy wybrać coś lajtowego i poszliśmy na spacer Doliną Chochołowską. Widoczki ładne, choć po tym co widziałem nie zapierały tchu w piersiach. Fajne było to, że po pierwszych kilku kilometrach przypałętał się do nas wesoły kundelek, który towarzyszył nam przez większość drogi. Pospacerowaliśmy, powdychaliśmy świeże, górskie powietrze i po czterech godzinach zebraliśmy się do domu. Tak zakończył się nasz uroczy weekend w Tatrach. Musze przyznać, że zakochałem się w tych górach. Szkoda, że tak długo czekałem z pierwszą wizytą. Zachęcam wszystkich czytających do odwiedzenia tych największych gór w Polsce. Jestem pewien, że Was także urzekną.

Comments

No responses to “Tatry - reaktywacja”

Prześlij komentarz