Wyjechaliśmy w piątek wcześnie rano i dojechaliśmy na miejsce sprintu około dwóch godzin przed startem. W sam raz by rozprostować nogi i rozluźnić się przed biegiem. Podczas gdy Mary i Kołczu poszli pozałatwiać formalności reszta zawodników wybrała się na spacer nad morze, które jak się szybko okazało było zaledwie o rzut beretem od autobusu.
Na start wyszliśmy odpowiednio wcześnie, tak by wszyscy zdążyli do zamkniętej strefy startowej. Po drodze zgarnęliśmy Chrupka, naszą nadzieję na dobry wynik w elicie męskiej i tłumnie przemieściliśmy się w stronę boksów startowych, pikającego zegara i rozgrzewających się zawodników.
Plan był ambitny. Listy startowe były dla mnie tego dnia łaskawe i pozycjonowały mnie jedną minutę przed Bananem, który jak nietrudno się domyśleć miał być moim motorem przynajmniej na kilka punktów. Nie do końca wierzyłem że uda mi się za nim utrzymać do mety, tym bardziej że już bardzo długo nie próbowałem takiego freestyle’u, więc na wszelki wypadek przygotowałem sobie plan B – w kolejnej minucie leciał Chrupek. Tu już widziałem szanse utrzymać się do końca. Aby ten plan zrealizować musiałem poddać się solidnej rozgrzewce, co też skrzętnie uczyniłem. Trucht, BC1, rozciąganie, rytmy, więcej BC1. W międzyczasie jeszcze zdążyłem znaleźć chipa, którego zgubił mój brat oganiając się od os. Ciota ;-)
Niestety. Mój szczwany plan szybko spalił na panewce. Niedostatecznie skoncentrowany popełniłem już błąd na pierwszy punkt. Wbiegłem w ogrodzenie i nie mogąc nijak znaleźć przejścia musiałem się wrócić i je obiec. Gdy wypadłem na drogę kątem oka widziałem trzy-cztery osoby które nią właśnie nadbiegały. Nie spojrzałem kto, starałem się skupić na uniknięciu dalszych błędów. Pierwszy punkt był na górce. Biegnę, biegnę, wypluwam płuca, w końcu zaczynam iść, ale słyszę, że ktoś za mną dalej biegnie. Myślę: „Pewnie Banan.”
Wyjścia miałem dwa. Albo go puszczam i biegnę swoje, albo się ciągnę i ryzykuję martwicę nóg po kilku punktach. W końcu wybrałem coś pośredniego. Postanowiłem ruszyć za nim, ale nie na „zapalenie płuc”. Gdy tylko mnie wyprzedził poderwałem się do biegu. Szybko się zorientowałem, że jego tempo jest zdecydowanie za mocne dla mnie, ale pobiegłem na jego plecy ponad dwa punkty, a potem już wróciłem do mapy. Kilka minut później wiedziałem, że to była dobra decyzja, bo zaczynałem odczuwać to mocne przyspieszenie i brakowało mi oddechu już na lekkiej górce. Przy szóstce popełniłem błąd z kategorii „utrata kontaktu z mapą” i w rezultacie zszedłem się z Chrupkiem. Dalej to już była łatwizna. Plecy Chrupka i do przodu. Bieg ukończyłem na zaszczytnym n-tym miejscu, po raz kolejny bez punktów w tym sezonie. Żenada. Pocieszające było tylko to, że Marianowi poszło jeszcze gorzej ;)
Notatka na przyszłość: ciąganie się za Bananem jest fajne, ale dla koni. Banan był drugi! :-)
Drugiego dnia czekał nas średni dystans (około
Tak jak na sprincie tak i tutaj marzenia szybko się rozwiały. Drobny błąd na dwójkę i duży błąd na trójkę sprawiły, że moje szanse zmalały dramatycznie. Na trójce dogonił mnie zawodnik startujący za mną i tak dobiegliśmy już do końca (na ostatnim punkcie znów miałem przyjemność biec za Bananem, który ten bieg sobie odpuścił z powodu jakiegoś urazu ze sprintu, a mimo to musiałem gnać jak dziki by nie stracić go z oczu!). Ostatecznie pomimo dobrego tempa popełniłem za dużo błędów by liczyć na dobrą pozycję. Przegrałem 40s z Marianem, co dobitnie świadczyło o jakości mojego występu ;-) Kolejna żenada i miejsce n+1.
Ale ale, okazało się, że jednak możemy zakończyć ten dzień w dobrych humorach. Oto przed nami pierwsza zmiana sztafet siedmioosobowych – bieg nocny. Współczułem Marianowi, że musi tego samego dnia gnać jeszcze kolejne 8 koła z hakiem, ale ten wcale nie wyglądał na przygnębionego. Po ciężkich bojach ze składem wystawiliśmy trzy sztafety. Najlepszą, średnią i najgorszą. Stwierdziliśmy, że to będzie lepsza taktyka niż wystawienie dwóch średnich. W najlepszej na nocnej zmianie startował Olej. W średniej Marian (to moja sztafeta), a w tej najgorszej Pań Winczewski, zwany potocznie „Winczu”. Obstawialiśmy, że Olej przybiegnie z czołówką stawki, a Marian ze stratą około dwudziestu minut. Obaj zadanie mieli trudne. Olej musiałby się utrzymać za aktualnie najlepszym w Polsce Kowalem, a Marian musiałby pobiec szybciej (tempowo) niż w dzień na krótszej trasie. Po cichu marzyliśmy o tym, że Marian i Winczu będą mieli identyczne rozbicia i przybiegną razem, ale okazało się, że tutaj byliśmy nieco zbyt śmiali w naszych wizjach.
W każdym razie na start ruszyli wszyscy i doping dla stadka cyklopów pędzących boiskiem ku wąskiej furtce w siatce był ogłuszający. Zaraz potem boisko na którym się zebraliśmy opustoszało i tylko tu i ówdzie krzątały się pojedyncze grupki zatwardziałych kibiców lub organizatorów. Czas biegu najlepszego zawodnika obstawialiśmy na 42 minuty. Dziesięć minut wcześniej zadzwoniłem po posiłki (memory five, Siara) i kilka minut później zajęliśmy strategiczne miejsce przy ostatnim punkcie i rozpoczęliśmy festiwal okrzyków. Udało mi się przekupić konkurencyjną sztafetę i gromadkę dzieci by dopingowali Marianowi i zdaje się, że był on najlepiej okrzyczanym zawodnikiem tego biegu.
Ledwie zaczęliśmy śpiewać i skandować, a w dole pojawiły się pierwsze lampki. Pełni nadziei że za chwilę zobaczymy Oleja szybko zmieniliśmy repertuar i rozpoczęliśmy bolesny proces zdzierania gardeł. Na początku jeszcze bez przekonania, jakby trochę bez wiary że Olej jest w tej pierwszej grupie, choć nadzieję dawało białe światło nowiutkiej Silvy. Po chwili jednak zawodnicy zwabieni naszymi okrzykami podbiegli do siatki naprzeciwko nas, padło na nich światło czołówki i rozpoznaliśmy żółto niebieski dederon azymutu. Tłum eksplodował radością i od tego momentu już nikt się nie oszczędzał, a kilkanaście sekund później śpiewaliśmy już:
„Olej najlepszym naszym przyjacielem jest,Olej najlepszym naszym przyjacielem jest,
Olej najlepszym naszym przyjacielem jest,
Bo nasz Olej jest THE BEST!”
Przybiegł drugi, cztery sekundy za Grabkiem, identyczny czas jak Kowal. Nie mogliśmy być bardziej dumni z naszego małego Olejka.
Podekscytowani nie zamierzaliśmy milknąć i z nadzieją dopingowaliśmy każde żółte światło, każde białe i każdą przerwę między „tramwajami”.
„Mariaaaan, Mariaaaan, Marian, Marian, Maariaaaan,Marian Marian, Marian Marian, Marian Marian Maariaaaan!”
Albo
„Marian leci,
lampką świeci,
taranuje,
wszystkich cieci!”
Nie to żebyśmy kogoś obrażali, ot nie mogliśmy znaleźć sensowniejszego rymu do „świeci” ;)
Po kilkukrotnym obwieszczeniu wszem i wobec że „Marian najlepszym naszym przyjacielem jest!” nareszcie nasza cierpliwość została nagrodzona. Po bardzo dobrym biegu zameldował się na mecie na 22-giej pozycji ze stratą piętnastu minut, czyli mniej niż obstawialiśmy. Niestety bez Wincza. No cóż, nie można mieć wszystkiego. Piotrek przybiegł kilkanaście minut później na miejscu 30+ i pomimo ciemnej już nocy wbiegał na metę niesiony naszym dopingiem i zadowolony. Podobno było nas słychać już przed przedostatnim punktem ;)
Ochrypnięci lecz zadowoleni poszliśmy spać. Następny dzień to sześć kolejnych zmian i spore nadzieje na dobre miejsca dla pierwszych dwóch sztafet.
Nie będę się rozpisywał na temat sztafety Oleja, ale zaznaczę, że ukończyli zawody na piątym miejscu, pomimo słabego występu Grocha i Pietrzyka. Medal był w zasięgu, ale nie przy aktualnej formie chłopaków. Piąte miejsce uratował Cziken, który uzyskał najlepszy czas na swojej zmianie, oraz Chrupek, który zdołał odeprzeć desperacki atak ostatniego zawodnika Grunwaldu Poznań.
U nas sytuacja była bardziej emocjonująca. Cały czas ocieraliśmy się o strefę punktowaną. Po dobrym występie Mariana pierwszą zmianę dzienną pobiegła Gema i wyprowadziła nas na 19-te miejsce (punktowało dwadzieścia), co okrasiliśmy głośnym dopingiem. Dała z siebie wszystko i pobiegła bardzo, bardzo dobrze, choć na punkcie widokowym wyglądała już jak duch i widać było, że kres jest blisko :) Po Gemie pałeczkę przejęła „Gąbka”, która pobiegła zgodnie z naszymi oczekiwaniami i awansowała o jedno miejsce, jednak po następnej zmianie znów wylądowaliśmy na 19-tym. Gohan się zamotała w lesie, nie zauważyła nieprzyjacielskiego genjutsu i wtopiła kilka cennych minut. Nic to, w końcu do końca jeszcze trzy zmiany, wszystko się może zdarzyć. Patryk pobiegł tak jak się spodziewałem. Nie sprawił niespodzianki na którą po cichu liczyłem i zaliczył dobry bieg, utrzymując nas na tym samym, 19-tym miejscu. Podczas gdy ja już stresowałem się przed ostatnią zmianą do lasu wybiegła Marta. Obstawiałem jej czas na około 50 minut. Pobiegła ciut gorzej, ale nadal dobrze – trochę ponad 52 minuty. Nie dała jednak rady przybiec przed masówką, choć wiedziałem, że jest bardzo blisko, bo kilka minut wcześniej była już na widokowym. Taka sytuacja mi odpowiadała. Wiedziałem, że wszystko zależy ode mnie i albo pobiegnę dobrze i zapunktujemy, albo raz jeszcze dam dupy i obejdziemy się smakiem. Maksymalna mobilizacja jaka zawsze towarzyszy mi na sztafetach, koncentracja i dziki start w grupie około trzydziestu osób (masówka wszystkich zmian które jeszcze nie wybiegły).
Pierwszy punkt biegłem tylko na plecy Pateli, po drodze patrzyłem kolejne przebiegi i starałem się znaleźć grupę, która będzie nadawać odpowiadające mi tempo. Przy drugim punkcie już w takowej byłem. Pięć osób. Mieliśmy te same rozbicia na pierwszym motylku i biegliśmy razem praktycznie do 9 punktu. Tutaj grupka zaczęła nam się lekko szarpać. Ja wykręciłem kostkę i musiałem lekko zwolnić, ktoś popełnił błąd i musiał nadganiać. Szczęśliwie prowadzący też nie biegli czysto i dzięki dwóm błędom wariantowym doszedłem ich na dwunastce, a po chwili się rozbiegliśmy wybierając inne strategie na dłuższym przebiegu. Ja poszedłem „pod rurociągiem” (dosłownie, musiałem się przeczołgać pod dwiema wielkimi rurami. Poparzyłem się na twarzy pokrzywą ;)), a druga grupka poszła dookoła drogami. Objąłem prowadzenie i nie oglądałem się za siebie. Fizycznie czułem się dobrze i utrzymywałem dobre tempo (jak na mnie oczywiście ;)). Wpadłem na trzynastkę po drobnym wahnięciu i ruszyłem na motylki. Skrupulatnie śledziłem mapę, czasem nawet kosztem cennych sekund, aby mieć pewność, że wszystkie punkty pobiegnę w dobrej kolejności. Na jednym zrobiłem mały błąd, na około 20 sekund, ale kończąc motylek byłem zadowolony. Wiedziałem, że udało mi się minąć sztafetę Orientusia, czyli jedno miejsce do przodu! Na punkcie zbiorczym zszedłem się z dwoma zawodnikami z mojego tramwaju (byli jakieś 70m przede mną) i co sił ruszyłem w pościg. Doszedłem ich już na najbliższym punkcie. Czułem juz zmęczenie, ale wiedziałem, że już niedaleko i byłem pewien że dam radę. Pozwoliłem im prowadzić do przedostatniego punktu, a potem już tylko dzida do mety. Dobiegłem pierwszy z tej grupki osiągając bardzo dobry jak na mnie czas i z biegu byłem ogromnie zadowolony. Dowiedziałem się, że Marta była 22-ga, a więc by zapunktować musiałem nadrobić co najmniej dwa miejsca. Nadrobiłem cztery i pomimo że do 17-go miejsca brakła nam tylko minuta myślę, że więcej zrobić nie mogłem.
Ostatecznie wyjazd był dość udany. Olej wygrywając oba biegi indywidualne trzasnął kilka ładnych punkciorów, nieźle pobiegła też młodzież – Patryk, Cziken, Snes. Wyników oficjalnych nie ma, ale wierzymy, że uda nam się utrzymać w pierwszej lidze.
W najbliższych dniach czeka mnie zasłużony odpoczynek, a w weekend zawody w Warszawie. Tym razem „For fun” :)
Comments
One response to “Klubowe Mistrzostwa Polski – jesień 2009”
Bardzo fajny blog.
Prześlij komentarz