Urodziny w Londynie - wyjazd niespodzianka

Druga połowa września, zbliżała się jesień, a wraz z nią moje kolejne urodziny. Dni wyglądały tak samo, praca, dom, praca dom, trening, dom, itd. Aż tu nagle pewnego wieczoru Mary mi mówi "Pakuj się, jutro rano jedziemy!". Ale gdzie, co jak, kiedy, o co kaman? No nic, spakowałem się, Hanka pojechała do Marysi rodziców, a my następnego dnia rano wsiedliśmy w auto i pojechaliśmy. Najpierw po Martę i Mariana a później na lotnisko :)
Dopiero na lotnisku dowiedziałem się, że lecimy do Londynu. Super, lubię takie niespodzianki :)
Okazało się, że wszystko było już zaplanowane od dawna. O wyjeździe wiedzieli znajomi, rodzina, nawet w pracy kilka kluczowych osób wiedziało, a ja nic. Good job team! :)
W Londynie mieliśmy zaplanowany relaks i trochę biegania. Oczywiście postanowiliśmy zacząć od relaksu. Kierownik wycieczki - wujek Bob Marian - pewnie zaprowadził nas do naszego hostelu, gdzie zrzuciliśmy plecaczki i ruszyliśmy w miasto w poszukiwaniu lokali serwujących jedzenie i picie. Po typowo angielskim obiedzie (pizza...?) i niedługim spacerze znaleźliśmy bar o swojsko brzmiącej nazwie Old Joe's. Na drzwiach lokalu wisiała karteczka głosząca iż w każdy piątek, sobotę i niedziele muzyka Irlandzka na żywo. Wstąpiliśmy więc na chwilę by zostać już do nocy. Gdy się rozsiadaliśmy życie barowe dopiero się rozkręcało.
Przy ladzie stało kilku panów dobrze po czterdziestce i sączyli piwko, co też szybko podchwyciliśmy. Do piwa wyciągnęliśmy zakupione chwilę wcześniej ciacha oraz karty i rozpoczęła się planowana już od dawna partyjka w brydża. Czas mijał nam bardzo przyjemnie. Spróbowaliśmy chyba wszystkich piw jakie były dostępne z nalewaka i kiedy byliśmy już w dobrym humorze spostrzegliśmy, że w międzyczasie bar się zapełnił, a tuż przed nami zaczynają rozkładać się muzycy. Najpierw przyszedł pan z gitarą i zaczął sobie na niej plumkać. Potem dołączali do niego kolejni członkowie 'bandu'. Niesamowite było to jak siadali i włączali się zupełnie bezproblemowo w aktualnie grany utwór. Swoją drogą wszystkie brzmiały bardzo podobnie, na irlandzką modłę. Wszystkim w barze wesoło tupały stopy i kiwały się głowy. Świetna atmosfera.

Następnego dnia wybraliśmy się na krótkie zwiedzanie a potem do Victoria Park na Ultra Sprint. Czekały nas trzy biegi eliminacyjne, każdy po 1,5km, a potem finał. Nie będę się rozpisywał, bo Mary już wspominała o tych startach i wrzucała mapki, ale muszę przyznać że taki rodzaj biegania lubię najbardziej. Nos w mapie cały czas, ani chwili relaksu, głowa pracuje na pełnych obrotach. Bardzo mi się to podobało. Szkoda że w Polsce nie ma więcej takich startów.

Następnie czekało nas więcej zwiedzania. Zawitaliśmy między innymi pod Buckingham Palace i na Tower Bridge. Zahaczyliśmy o Big Bena i Houses of Parliament, Trafalgar Square. Wieczór postanowiliśmy zwieńczyć przejażdżką w London Eye i muszę przyznać że to były najgorzej wydane pieniądze na tym wyjeździe. Jedyne co było fajne to wrażenie, że Londyn ciągnie się aż po horyzont.
Do zapamiętania: oglądać London Aye z ziemi spacerując po Londynie - fajne. Oglądać wszystko inne z London Eye - bywało lepiej.

Kolejnego dnia musieliśmy wstać wcześnie aby zdążyć na drugie zawody, podczas tego wyjazdu, czyli na London City Race. Moje nastawienie przed biegiem do tego startu było raczej neutralne i po biegu się nie zmieniło. Tak jak się obawiałem na trasie było sporo długich, prostych i w konsekwencji nudnych przebiegów, przez co ten start sprawił mi dużo mniej radości niż poprzedni. Fajnie było za to pobiegać po tak dużym mieście i przy okazji pooglądać trochę dzielnice, których normalnie się raczej nie zwiedza.
Dzień kończyliśmy w hostelu popijając piwko i grając w karty aż do nocy, a następnego dnia wcześnie rano trzeba było już wstać i pędzić na lot powrotny do Polski.

Oprócz tych przyziemnych atrakcji mieliśmy jeszcze jedno niezwykle ciekawe spotkanie. Otóż kiedy wracaliśmy metrem z London City Race do Hostelu na jednym z przystanków wsiadł do naszego wagonu murzyn z słuchawkami na uszach. Nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby nie to, że koleś spiewał na głos piosenki, których słuchał. W sumie w tym też nie byłoby nic niezwykłego gdyby nie fakt, że gościu darł japę tak głośno, że nie sposób było nie zauważyć. Na początku w wagonie zapanowała lekka konsternacja (to właściwie dobrze, bo przez chwilę pomyślałem, że to jakaś norma), a po kilku sekundach wszyscy zaczęli się śmiać bądź uśmiechać. Facet nic sobie z tego nie robił, stał i wył swoje serenady (chyba leciała Abba). Dwa przystanki dalej okazało się, że wysiadł dokładnie tam gdzie my, więc szliśmy jeszcze za nim z pół kilometra, a on cały czas 'śpiewał'. Chyba wszyscy popłakaliśmy się ze śmiechu :)


Także tym wesołym akcentem kończąc muszę przyznać, że się nie spodziewałem, że było super i że z chęcią to powtórzę :) Wszystkim 'wtajemniczonym' oraz towarzyszom podróży dziękuję za niezwykłe urodziny :)

Link do wszystkich zdjęć: Zdjęcia z Londynu!

Comments

No responses to “Urodziny w Londynie - wyjazd niespodzianka”

Prześlij komentarz